niedziela, 5 lutego 2012

5. Przygnieciony niewiadomymi...

Co ja tu robię? Pomyślałem, rozglądając się dookoła. Stałem na środku, pustyni całkiem pokrytej piaskiem. Jedyną rzeczą jaką poza tym dostrzegałem było słońce, sam nie wiem czemu, znacznie większe od normalnego. W oddali słyszałem zawodzenie sępów, czyhających na jakąś ofiarę. Jak się stąd wydostać? Ruszyłem przed siebie, z nadzieją na powrót do domu. Zdawało mi się, że upłynęła wieczność gdy doszedłem do niewielkiego wzniesienia. Stał na nim przystojny chłopak, o czerwonych włosach.
- Gerard? - powiedziałem ze zdziwieniem.
- A któż by inny? - zaśmiał się radośnie.
Znajdował się kilka metrów ode mnie po lewej. Spojrzałem w przeciwną stronę, gdzie na sypkim, ciemnym piasku, leżało białe pudełko. Było mi tak dobrze znane, że nie było mowy o pomyłce.          - Wybieraj. - usłyszałem głos chłopaka.
Co miałem wybrać? Oczywiste było dla mnie, że powinienem wybrać przyjaciela, jednak mimowolnie ruszyłem w stronę tabletek. Chciałem się zatrzymać, jednak nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Zdawało mi się, że stoję z boku i oglądam film w którym jakiś chłopak, nadzwyczaj do mnie podobny wybiera jakieś głupie lekarstwa zamiast przyjaciela.
- Czemu? Frankie, dlaczego? - słyszałem błagalne, coraz głośniejsze jęki Gerarda.
Nie potrafiłem się zatrzymać, ale nie mogłem tego zrobić. Chciałem to przerwać. Jak ja mogłem?    - Nie!
Mój krzyk, rozdarł ciszę panującą w pokoju. Siedziałem roztrzęsiony na łóżku. Głowa pulsowała mi od bólu, koszula nocna była całkiem zalana potem, a ja siedziałem zdezorientowany w pościeli z trudem łapiąc oddech.
- To tylko sen... - szepnąłem sam do siebie po chwili.
 W pomieszczeniu było jeszcze ciemno. Wpatrywałem się w przestrzeń przede mną, zastanawiając się co oznaczał ten, niby zwykły, jednak bardzo realny sen. To nie mogło się tak skończyć, pomyślałem. Zmęczony opadłem z powrotem na poduszkę. Jeżeli miałem wybrać jedno, to czemu oznaczało to jednocześnie utratę drugiego? Mimo że było bardzo wcześnie, nawet nie próbowałem zasnąć. Sen w tej chwili wydawał się być dla mnie bardzo odległą abstrakcją. Nie wiedziałem co robić. Poczekałem, aż moje serce wróci do normalnego tempa, a oddech ureguluje się. Było mi gorąco, jednak to nie powstrzymywało mojego ciała od drżenia. Po odczekaniu jakiegoś czasy usiadłem by spuścić wzrok na swoje dłonie. Ręce trzęsły mi się jakbym był chory na parkinsona. Próbowałem nad tym zapanować, jednak skończyło się to klęską. Rozejrzałem się dookoła. Meble wokół, były ledwie dostrzegalnymi konturami. Miałem wrażenie, że mrok przybiera kształty potworów i bestii czyhających w zniecierpliwieniu na swoją ofiarę. Z trudem zszedłem z łóżka, potykając się i upadając na kolano. Wstałem z ziemi, zastanawiając się jak głośno uderzyłem o podłogę. Przebrałem się w suchy, zielony podkoszulek i czarne rurki. Założyłem do tego brązową kurtkę i pierwsze lepsze buty, które okazały się znoszonymi trampkami. Schowałem jeszcze telefon do kieszeni i dosłownie na palcach wyszedłem z domu. Moją twarz omiotło chłodne, poranne powietrze. Niebo było jeszcze granatowe, tylko wschodni fragment był rozświetlony przez ospale wschodzące słońce. Było zimniej niż myślałem. Paliły się jeszcze nieliczne latarnie. Ulice były dziwnie puste i ciche, jedynie słychać było szum kwitnących drzew i odległe huczenie wiatru. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, jednak wszystko było wciąż uśpione. Ruszyłem w losowo wybranym kierunku. Wraz z moimi nogami ruszył także wybudzony umysł, z niesamowitą prędkością analizując cały sen. „Czemu? Frankie, dlaczego?”. Głos Gerarda wciąż dzwonił mi w głowie, jak skowyt zarzynanego zwierzęcia. Było to dla mnie jak uderzenie w policzek, jednak najbardziej zdruzgotał mnie fakt, że wybrałem tabletki, a nie jego. Historie powinny mieć Happy End, pomyślałem jak mała, ośmioletnia dziewczynka, której ulubionemu bohaterowi wydarzyło się jakieś nieszczęście. To nie mogło się tak kończyć... Mijałem kolejne sklepy i budynki, rozmyślając o tym. Czemu nie wybrałem Gerarda? Padło w mojej głowie. Sam nie wiedziałem kim jest dla mnie czerwonowłosy. Niebo zaczynało się stopniowo rozjaśniać, przeganiając z niego jasne gwiazdy. Po jakimś czasie znalazłem się w parku. Wędrowałem alejkami, czując się jak bohater filmu, w którym doszło do wybuchu atomowego. Czas płynął znacznie szybciej niż powinien. Słońce zaczynało rozświetlać zaspane twarze, nielicznie pojawiających się przechodniów. Nad ziemie wzlatywały ptaki, zakłócając ciszę swym świergotem. Świat jakby ruszyły z miejsca, zaczynając zwykły dzień. Spojrzałem na wyświetlacz telefonu. Była 7:15. Samochody pojawiały się coraz liczniej, tak samo jak ludzie. Pamiętałem, że matka zwykła wychodzić razem ze swoim chłopakiem około 14, więc miałem jeszcze mnóstwo czasu dla siebie. Nogi zaniosły mnie do sklepu muzycznego w którym kupiłem dwie, nowe kostki do gry. Minęło jakieś pół godziny, więc udałem się jeszcze do starboocksa żeby napić się kawy. Byłem tam pierwszy raz. Pomieszczenie przypominało pub ze starego amerykańskiego filmu. Zamówiłem sobie cappuccino i zająłem wolne miejsce w rogu sali. Siedziałem w milczeniu wpatrując się w parujący płyn, upijając co jakiś czas jego część. Nic nie docierało do mojej, zajętej głowy. Gdy wreszcie skończyłem pić, uniosłem wzrok na duży zegarek, nad wejściem. Matka miała za niedługo wyjść więc wróciłem do domu, akurat gdy ona odjeżdżała samochodem. Sekunda, minuta, godzina, aż w końcu cały dzień. Czas był dla mnie czymś niepojętym. Akurat gdy był potrzebny, wskazówki pokazujące go gnały jak szalone. W tym dniu nie robiłem praktycznie nic. Nawet nie zwróciłem uwagi na rosnące zmęczenie i przymykające się powieki. Chwilę potem miałem wrażenie, że zabiera mnie piękny, kolorowy powóz...
Rozchyliłem powieki i tak jak przewidywałem dostrzegłem wnętrze własnego pokoju, rozświetlone blaskiem słońca. Zerwałem się z łóżka, uderzając głową o sufit. Zeskoczyłem z niego, prawie się zabijając po drodze. Sprawdziłem która jest godzina i tak jak myślałem, musiałem się pośpieszyć. Dziś zaczynał się tydzień. Pierwszą lekcją była plastyka, a było to coś, czego nie chciałem przegapić. W pośpiechu naszykowałem wszystko co niezbędne i wyszedłem. Przed moim domem stał czerwonowłosy chłopak, odwrócony do mnie placami, jednak gdy tylko usłyszał zamykanie drzwi, odwrócił się.
- Hej – powiedziałem podchodząc do niego.
- Cześć, spóźniłeś się – opowiedział.
- Tak, wiem. Zaspałem, ale dzięki, że poczekałeś.
W odpowiedzi jego bladą twarz, rozświetlił delikatny uśmiech. Taki powinien być przyjaciel, pomyślałem. Wtedy przypomniał mi się sen z poprzedniego dnia. Od razu spochmurniałem, co pechowo nie uszło uwadze Gerarda. Po chwili wspólnego marszu odezwał się:
- Co się stało?
- Nic... Wczoraj kiepsko spałem. - opowiedziałem, co nie było wcale kłamstwem.
Chłopak obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, złotych oczu, po czym dalej szedł w ciszy. Miałem wrażenie, że dzieli nas niewidzialna szyba, niepozwalająca na więcej, niż te kilka słów. Rozumiałem, że Gerard po prostu trzyma mnie od siebie na odległość, nie pozwalając poznać się lepiej. Ja jednak chciałem móc zniszczyć to co nas różniło, ale było to tylko i wyłącznie jego wytworem. Jedynym sposobem na to było pokazanie mu się jak z najlepszej strony, jednak jak mogłem to zrobić, skoro nawet w śnie wybierałem co innego? Wciąż milcząc dotarliśmy do sali. Było już chwilę po dzwonku, ale Pan Oliver, który okazał się być najlepszym nauczycielem szkoły, przymknął na to oko. Usiadłem na miejscy, po czym rozejrzałem się po, całkowicie pomalowanych ścianach. Moją uwagę przykuł, jeden z zapełnionych fragmentów. W pustym wcześniej miejscy znajdował się teraz najwspanialszy wilk jakiego kiedykolwiek widziałem. Jego oczy był jak żywe, utkwione w mojej i Gerarda ławce. Całe jego ciało pokryte było ogniem, który sprawiał wrażenie tak realistyczne, że aż zrobiło mi się gorąco. Stał pewnie, przodem do nas, jakby patrolował swój teren. Był to niesamowity widok. Tępo spoglądałem się w obraz, próbując sobie przypomnieć co ja tam robię. Z transu wyrwał mnie miły głos.
- Za to ci dziękowałem.
W tej chwili przypomniałem sobie co wydarzyło się poprzednio w szkole i to że dziękował mi po lekcji biologi.
- Za pomysł. - dodał.
- Jest piękny... - szepnąłem, bo tylko na to potrafiłem się zdobyć.
- Zrobiłem go... w pewnym sensie... dla ciebie. - powiedział w końcu.
- Dzięki....
Znów padło tylko kilka słów, ale znaczyło ono dużo więcej niż długie opowiadanie. Sprawiły one, że szyba nas dzieląca stała się ledwie zauważalnie cieńsza. „Zrobiłem go... w pewnym sensie... dla ciebie”, powtórzył mój umysł, kilkakrotnie. Spojrzałem na niego. Miał spuszczony wzrok, jakby wstydził się mi to wyznać. Uśmiechnąłem się, co zobaczył podnosząc głowę. Odwzajemnił go, a jego oczy rozjaśniły się. Lekcja minęła szybciej niż powinna. O dziwo tak samo było z innymi zajęciami, ale może było to spowodowane tym, że byłem zajęty rozmyślaniem o czerwonowłosym. Wciąż przyłapywałem się na tym, że myślę o nim, ale co było w tym złego? To mój znajomy, a nawet... Tu brakło mi odpowiedniego określenia. Po prostu był dla mnie ważny. Wróciłem do domu sam i tak samo spędziłem wieczór, który wypełnił jedynie dźwięk deszczu, uderzającego o szyby. Miałem wrażenie, że jeszcze nigdy o czymś tak intensywnie, nie myślałem. Nawet o Stacy. W mojej głowie imię to padło beztrosko i bez większego zainteresowania, jakby była tylko złudzeniem. Minęły ledwie, niecałe trzy tygodnie, a ja nawet jej nie wspominałem. Dlaczego? Kolejne pytanie sprawiło, że poczułem się przygnieciony niewiadomymi. Wieczór spędziłem jak każdy inny. Zasypiałem w ten sam sposób co zawsze, wpatrując się litery nad moją głową i rozmyślając o jego właścicielu. Ale czemu?