sobota, 28 stycznia 2012

4. Zwykłe, małe tabletki...

Gdy otworzyłem oczy dostrzegłem chłopaka o czerwonych włosach. Gerard siedział na brzegu łóżka, podpierając głowę na dłoni niczym „Myśliciel” Michała Anioła. Gdy zauważył, że się obudziłem uśmiechnął się lekko.
- Dzień dobry, śpiąca królewno. - powiedział. - Już miałem cię budzić.
- Hej – powiedziałem siadając.
Dopiero dotarło do mnie, że spałem w obcym domu, w obcym łóżku z praktycznie obcym chłopakiem. Na jego twarzy malowało się przygnębienie, a oczy wciąż nosiły ślady długotrwałego płaczu.
- Ja... - zaczął, odwracając się do mnie. - Przepraszam za wczoraj. Poniosło mnie. - Mówiąc to nie patrzył mi w oczy. Jego głos był cichy i niepewny.
- To nic. - rozejrzałem się po pomieszczeniu.
Dopiero teraz mogłem się mu uważnie przyjrzeć. Siedziałem na dużym łóżku, zasłanym błękitną pościelą. Ściany także były białe. Znajdowało się na nich mnóstwo plakatów z zespołami takimi jak „Iron Maiden” czy „Misfits”. Podłoga była wyłożona czarnym dywanem. Meble były niebieskie bądź granatowe. Po mojej prawej znajdowało się wyjście na balkon. Po przeciwnej stronie stało biurko z bordowym laptopem.
- To się nie powinno wydarzyć... - szepnął Gerard. Mówił tak cicho, że jego głos można by pomylić z szumem liści.
- Nie musisz się tym przejmować. - odpowiedziałem , uśmiechając się.
Chciałem dodać, że to było przyjemne, jednak nie odważyłem się na to. Wstałem z łóżka, ponieważ nagle zacząłem czuć się na nim niezręcznie. Nie byłem pewien co w takiej sytuacji powinienem zrobić. W domu z pewnością czekał na mnie zdenerwowany Jack i matka. Nie chciałem do nich wracać, a także zostawiać teraz Gerarda samego.
- Chodź, zrobię nam jakiś śniadanie, bo pewnie jesteś głodny. - powiedział, po chwili.
Wyszedł z pokoju, a ja poszedłem za nim. Dom był duży i bogato urządzony. Na ścianach wisiały różne obrazy, a półki zdobiły różne ozdoby i pamiątki. Zeszliśmy po chodach na dół do przestronnej kuchni. Wnętrze było urządzone minimalistycznie. Pomieszczenie musiało służyć także za jadalnie ponieważ na środku stał dość długi stół, przy którym ustawione były krzesła. Gerard podszedł do szafek wiszących pod sufitem. Z jednej nich wyciągnął dwie szklanki.
- Kawy? - spytał, odwracając się lekko.
- Tak, dzięki. - odpowiedziałem, postępując kilka kroków do przodu.
- Usiądź – powiedział, wskazując ruchem głowy stół na środku.
Zająłem jedno z krzeseł i obserwowałem jak bez pośpiechu robi tosty i kawę. Gdy skończył położył talerz i czarny kubek z parującym płynem przede mną i usiadł, naprzeciwko. Nie wiedziałem co mam powiedzieć więc mruknąłem tylko, ciche „dzięki”. Po zjedzeniu pysznych tostów i wypiciu mojego ulubionego napoju, Gerard powiedział że musi pójść na chwilę na górę. Nie miałem nic przeciwko, więc czerwonowłosy wdrapał się po schodach poza zasięg mojego wzroku. Nigdzie nie dostrzegłem zegarka, więc sięgnąłem do kieszeni z zamiarem, sprawdzenia godziny na telefonie. Gdy włożyłem do niej rękę natrafiłem na małe pudełko. Wyjąłem je i sprawdziłem czy jest to co, o czym myślę. W mojej dłoni znajdowało się opakowanie silnych środków uspokajających, mój koszmar, a jednocześnie moje wybawienie. Brałem je od jakiś dwóch lat, czyli od czasu gdy w moim życiu pojawił się Jack. Chwilę rozważałem wzięcie kilku, jednak jakby na to nie patrzeć był to zły pomysł. Mimo iż świetnie o tym wiedziałem, dalej trzymałem je w dłoni walcząc z chęcią zażycia ich. Mało ich nie upuściłem, gdy moich uszu dobiegł głos gospodarza.
- Co to jest? - spytał schodząc ze schodów.
Pechowo stałem naprzeciwko nich, więc ukrywanie pudełka było bezcelowe. Z trudem oparłem się chęci schowania ich za plecami, jak małe dziecko. Z największym spokojem na jaki potrafiłem się zdobyć wsunąłem je do kieszeni.
- Moje tabletki na uczulenie. - powiedziałem, bo była to jedyna rzecz jaką mogłem w tej chwili wymyślić.
- A na co masz uczulenie? - wypytywał dalej, podejrzliwie.
- Na... - tu już kompletnie nie wiedziałem co wstawić.
- Co to jest? - powtórzył, spoglądając na kieszeń w którym znajdował się powód pytań.
- To naprawdę nic. - skłamałem, czując się coraz bardziej niezręcznie.
- Mogę zobaczyć? - kontynuował, wyciągając rękę.
Dzielił nas już od siebie jakiś metr, a nie była to bezpieczna odległość. Bez jakiekolwiek zapowiedzi, Gerard sam sięgnął do mojej kieszeni. Obróciłem się lekko w bok, blokując do niej dostęp. Nie zdążyłem nawet kiwnąć palcem, a on już trzymał mnie za nadgarstek. Obrócił mnie do siebie tyłem i wolną ręką sięgnął do moich spodni. Powoli wyjął z niedużego otworu leki, po czym puścił mnie lekko odpychając w bok.
- Gerard! - udało mi się wykrztusić, przez zaciśnięte gardło.
- Skoro to nic, to czemu tak się bronisz? - spytał, jednak widać było że nie oczekuje odpowiedzi.
Zawiesił wzrok, na białym opakowany i chwilę wpatrywał się w nie.
- Po co to bierzesz? - powiedział w końcu – Chyba nie masz ADHD.
- Nie, po prostu...
- Nie można tego brać tak bez powody, są bardzo silne. Całe opakowanie powaliło by byka. - w jego głosie wyczułem złość i jednocześnie troskę.
- Wiem, ale one naprawdę są mi potrzebne. - upierałem się.
- Do czego? - spytał stanowczo.
Na to nurtujące pytanie, nawet sam sobie nie potrafiłem odpowiedzieć. Do czego były mi potrzebne? Wiele razy próbowałem sobie to wytłumaczyć, jednak zawsze kończyło się to klęską. Po prostu musiałem... Bezradnie spuściłem głowę wiedząc, że dalsze sprzeczanie się z nim nie ma sensu. Bez słowa skierował się do umywalki.
- Proszę, oddaj mi je. - było to jedyne zdanie na jakie zdołałem się zdobyć.
Wciąż milcząc, otworzył drzwiczki szafeczki kuchennej odsłaniając niewielki śmietnik. Bezradnie wpatrywałem się, jak wyrzuca pudełko do jego wnętrza.
- Przepraszam. - powiedział cicho.
Tępo spoglądałem za szafkę, którą zamknął. Nic nie byłem wstanie zrobić. Pewna część mnie wmawiała sobie, że tak jest lepiej, jednak nie potrafiłem wyprzeć się faktu, że byłem od nich uzależniony. Gerard podszedł z powrotem do mnie i wciąż licząc położył rękę na moim ramieniu.
- Zrób coś dla mnie... - zaczął – Nie bierz tego.
- To nie takie łatwe. - szepnąłem.
Kilka razy próbowałem, przestać to robić, ale po prosu byłem na to za słaby.
- Chodź obiecaj mi, że spróbujesz. - nalegał, przysuwając się jeszcze bliżej.
- Dobrze. - powiedziałem, spoglądając mu w oczy.
W odpowiedzi uśmiechnął się lekko. Poczułem ogromną chęć objęcia go, podziękowania za wszystko, jednak nie byłem w stanie. Zaczęliśmy bezsensowną rozmowę, jakby całe zajście nie miało miejsca. Byłem tak szczęśliwy jego obecnością, że zupełnie zapomniałem o domu, matce i Jack'u. Gdy była już piętnasta, czerwonowłosy poruszył temat przeprowadzki i poczułem się jakby ktoś wylał na mnie wiadro z zimną wodą. Pół godziny więcej nie było dla mnie jednak wielką różnicą, więc opowiedziałem Gerardowi wszystko o swoich rodzicach domu i przeprowadzce. Nawet nie zapomniałem wspomnieć o zawodzie matki. Było mu przykro słyszeć to. Wyjaśniłem jeszcze, że powinienem wracać i tak też zrobiłem. Im bliżej domu się znajdowałem, tym wolniejsze było moje tempo. Dopiero teraz zacząłem bać się konsekwencji. Po cichu otworzyłem drzwi, szykując się na nieuniknione.
- Frankie, to ty? - usłyszałem piskliwy głos rodzicielki, dobiegający z kuchni.
- Tak – powiedziałem, po stwierdzeniu, że jej chłopaka nie ma w domu.
Niska kobieta wyszła do mnie. Miała długie, kręcone, brązowe włosy i niebieskie oczy. Była dość szczupła. Wyglądała na sporo młodszą, niż w rzeczywistości była.
- Gdzie ty byłeś? Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłam! - krzyknęła podchodząc do mnie.
- Spałem u przyjaciela – wyjaśniłem, rozglądając się po domu.
- Dobrze, że Jack'a nie ma. - powiedziała – Proszę nie wychodź dziś ze swojego pokoju, postaram się mu wszystko wyjaśnić jak wróci. - dodała.
Kiwnąłem tylko głową i wszedłem na górę. Jej postawa szczerze mnie zdziwiła. Nigdy się tak nie zachowywała... a może ja nie chciałem tylko tego zauważyć? Teraz nie to było dla mnie ważne. Rzuciłem plecak pod biurko i wyjąłem gitarę z pokrowca. Zacząłem delikatnie szarpać struny palcami, wykonując moją ulubioną piosenkę. Przez resztę dnia nic innego nie robiłem. Zawsze gra, sprawiała mi wielką przyjemność. Wieczór przyszedł szybciej niż się spodziewałem. Położyłem się dość wcześnie, jednak nie mogłem zasnąć. Czułem się jakbym rozstał się z kimś bliskim, lub stracił coś cennego, a były to przecież zwykłe tabletki. Zwykłe, małe tabletki...




sobota, 21 stycznia 2012

3. Nic więcej nie możemy zrobić...

Tym razem obudziłem się z powodu jasnego światła, rażącego moje oczy. Wpadało ono przez duże okno. Z tego co zobaczyłem przez nie, stwierdzić można było że na zewnątrz jest ciepło i słonecznie. Zwlokłem się z łóżka, tracąc równowagę i prawie spadając na ziemię. Był piątek. Ubrałem się i doprowadziłem włosy do jako takiego ładu, po czym wyszedłem nie jedząc nawet śniadania. Byłem zaskoczony, że przed moim domem stał czerwonowłosy chłopak. Do umówionej pory było jeszcze jakieś piętnaście minut, mimo to stał wpatrzony gdzieś w dal z rękoma w kieszeniach.
- Hej! - powiedziałem, uśmiechając się.
- Cześć – odpowiedział obracając się powoli w moim kierunku.
Razem dotarliśmy do szkoły, prowadząc trochę bezsensowną rozmowę o niczym. Lekcje płynęły tak samo jak wcześniej. Zdarzało nam się chwilę rozmawiać, jednak zawsze i mam wrażenie że umyślnie, przeszkadzała nam Nansy. Zauważyłem że Alice Canavan i Gerard są dobrymi przyjaciółmi. Zdawało się że rozumieją się bez użycia zbędnych słów. Minuty, godziny, a nawet dni mijały mi na niezmiennej monotonii. Zaczynałem przyzwyczajać się do tego, ale wciąż czułem jakiś niedosyt, jeśli chodziło o czerwonowłosego. Ewidentnie trzymał mnie od siebie na dystans. Po wydarzeniu w parku stał się jakby ostrożniejszy. Nie dodawał zbędnych epitetów do swoich już i tak skromnych wypowiedzi, ani nie przybliżał mi żadnych informacji o sobie. Po prostu nie chciał wpuścić mnie do swojego świata, ja za to nie chciałem być namolny. Wszystko zdawało się już pozostać niezmiennie nudne i przewidywalne, gdy nagle harmonię tę zachwiało nieoczekiwane wydarzenie. Tak samo jak każdego ranka, dotarłem do szkoły wraz z Gerardem. Rozmowa nie kleiła się co wcale nie było dla mnie zaskoczeniem. Minął ponad tydzień od mojego przeniesienia się tutaj. Tak samo jak pierwszego dnia, lekcję rozpoczynała chemia z wychowawczynią. Pani Hopkins zaczęła zajęcia od odczytania listy. Kolejno wymieniała wszystkie nazwiska uczniów klasy 1b w kolejności alfabetycznej.
- Canavan Alice – rozległo się w klasie, jednak nikt nie odpowiedział.
Gerard z niepokojem spojrzał na puste miejsce pod ścianą, zwykle zajmowane przez ową dziewczynę.
- Może jest chora? - podsunąłem beztroskim głosem.
Dla mnie było to dość normalne, że uczeń nie pojawia się w szkole. Czerwonowłosy pokiwał głową zaprzeczając.
- Wczoraj wszystko było dobrze, a Alice nigdy nie choruję. - powiedział.
Lekko zdziwiło mnie to co usłyszałem, ale mimo wszystko szukałem jakiegoś wyjaśnienia.
- Przecież każdy czasem choruje.
- Znam ją od gimnazjum. Nigdy dotąd nie miała nawet kataru. - odpowiedział z troską w głosie.
Lekcja zdawała ciągnąć się w nieskończoność. Gdy wreszcie dało się słyszeć dzwonek, chłopak zerwał się z miejsca i sięgając po plecak wyszedł. Z trudnością dogoniłem go w korytarzu na dole. Kierował się w stronę drzwi wyjściowych.
- Zaczekaj! - krzyknąłem, próbując go zatrzymać. - Gdzie idziesz?
- Sprawdzić co z Alice. - opowiedział szorstko.
- A lekcje? - spytałem, chodź to zbytnio mnie nie obchodziło.
- Mam je gdzieś – powiedział.
- To może pójdę z tobą? - zapytałem, wychodząc wraz z nim ze szkoły.
- Jak chcesz – rzucił, kierują się w przeciwnym kierunku niż znajdował się mój dom.
Nie pytałem się dokąd idziemy, tylko podążałem za nim mijając zupełnie obce miejsca i budynki. Kawałek od szkoły zatrzymaliśmy się przed dużym, ładnym domem. Najwyraźniej mieszkała tu Alice, jednak nie spytałem o to nagłos. Chłopak podszedł do jasnych drzwi i zadzwonił dzwonkiem, znajdującym się obok nich. Po jakimś czasie odtworzyła niska kobieta, o włosach o tym samym odcieniu co jej córka. Była tak podobna do niej, że oczywistym było faktem, że jest jej matką. Była roztrzęsiona, a na jej pulchnej twarzy malował się strach. Na widok Gerarda, powiedziała...
- Och, Gerard. Jak dobrze że jesteś...
- Proszę pani, co się dzieje z Alice? - jego głos był dziwnie niepewny.
- Ona... - zdawało się że kobieta zaraz się rozpłacze. - Alice miała wypadek, gdy szła do szkoły.
Po tym co usłyszał, czerwonowłosy zamarł w osłupieniu. Kobieta złapała go za rękę i rzuciła do nas obydwu „chodźcie, właśnie do niej jadę”. Czułem się dość głupio w obcym samochodzie,jadąc do szpitala z roztrzęsionym chłopakiem i nieznanym rodzicem. Nie wiedziałem jak na to wszystko zareagować. Siedziałem w milczeniu, obserwując jak napięcie z upływem czasu narasta. Zdawało się być ono namacalne. Gdy dotarliśmy wreszcie do dużego, białego budynku szpitala wysiedliśmy. Szedłem za nimi jak owca za pasterzem, rozglądając się po białych, głośnych korytarzach. Słychać było tu rozmowy lekarzy i pacjentów, czuło się zapach kawy i niezidentyfikowanych maści, oraz dostrzegało się, mizerne twarze chorych. Nigdy nie lubiłem szpitalnej atmosfery. Tak dużo bodźców, przytłaczało mnie. Doszliśmy do recepcji w której chudy, wysoki mężczyzna poinformował nas o tym, gdzie znajduje się dziewczyna. Gerard szedł przodem, szukając odpowiedniej sali. Gdy do niej dotarliśmy, to co zobaczyłem było dla mnie wstrząsem. Blada jak papier dziewczyna leżała na, równie jasnym łóżku, praktycznie się z nim zlewając. Jej oczy były zamknięte, a ciało i czarne włosy pokryte krwią. Jej policzki zdobiły liczne siniaki i otwarte skaleczenia. Oddychała prze specjalną maskę, jednak był to oddech słaby i ledwie zauważalny. Wokół kręciły się dwie pielęgniarki i lekarz, podający im krótkie instrukcje. Te na zmianę dokręcały coś, przecierały krew i wstrzykiwały różne płyny Alice. Do pasa, dziewczyna zakryta była kołdrą. Jej klatka piersiowa, unosiła się ledwie dostrzegalnie. Nie potrafiłem zrozumieć tego co robią ludzie w białych fartuchach przy niej, jednak fakt że jest w ciężkim stanie był oczywisty. Aparatura do której była podłączona pikała, wyświetlając dziwne ciągi liczby i symboli. Spojrzałem na sztywno stojącego obok, chłopaka. W jego oczach dostrzegłem łzy, które z trudem powstrzymywał. Matka dziewczyny zaczęła głośno płakać, powtarzając wciąż te samo zdanie, „dlaczego ona?” Po jakimś czasie z pokoju wyszedł lekarz, a tuż za nim obydwie pielęgniarki. Gerard podszedł do niego z nadzieją w głosie pytając co z Alice.
- Nic więcej nie możemy zrobić. - usłyszał w odpowiedzi, spokojny ton mężczyzny.
Czerwonowłosy, przestał się powstrzymywać, a jego policzek zrobił się wilgotny. Lekarz skinieniem głowy wskazał białe drzwi za sobą. Nie czekając na nic Gerard wszedł do środka. Matka dziewczyny opadła bezradnie, na krzesło stojące pod przeciwległą ścianą. Nie chcąc słyszeć jej pełnego, bezradności szlochu, poszedłem w ślady czerwonowłosego. Słyszałem jak walczy z łzami i widziałem jak jego ciałem wstrząsając dreszcze. Gdy wpatrywał się w z każdą chwilą słabnącą dziewczynę, opadł na kolana i złapał ją za rękę, w którą wbity był wenflon podłączony do kroplówki. Po chwili poczułem słony smak na ustach. Przetarłem wierzchem dłoni twarz. Urządzenie znajdujące się najbliżej Alice, pikające miarowym tempem, pokazywało linie odpowiadające za prace serca. Pikanie, zaczynało zwalniać. Stopniowo, sprawiając nieuzasadniony ból uszom i świadomości, która już wiedziała co to oznacza. Płacz chłopaka przy łóżku stał się głośniejszy. Powoli podszedłem do niego. Położyłem rękę na jego ramieniu, które wciąż trzęsło się jakby z zimna. Chciałem coś powiedzieć, jednak żadne słowa nie potrafiły wyrazić tego co chciałem. Nagle dźwięk aparatury przerwał się, powodując nagłą ciszę. Słyszałem jedynie Gerarda i swój własny oddech. Nie wiem jak długo czasu spędziliśmy opłakując dziewczynę, jednak gdy udało mi się wyprowadzić Gerarda ze szpitala, pozwalając pożegnać się matce z córką było już ciemno. Padał lekki deszcz, a chmury zakrywały wszystkie gwiazdy.
- Odprowadzę cię – powiedziałem cicho.
Szliśmy w milczeniu. Było mi trudno wytrzymać tą bezradność. Nienawidziłem tego uczucia. Wiedziałem, że nic nie mogliśmy zrobić, że po prostu musiało tak być, a jednak z drugiej strony byłem na siebie zły, że do tego doszło. Gdy dotarliśmy pod drzwi dużego domu, zdążyłem całkiem zmoknąć. Chłopak trzęsącymi się rękoma otworzył drzwi i wszedł do środka, nie zamykając ich za sobą. Przekroczyłem próg i znalazłem się w bogato urządzonym królestwie Gerarda. Za nim doszedłem do salonu, w którym bezradnie osunął się na ziemię. Wpatrywał się przed siebie, a z jego oczu płynęły nowe łzy. Kucnąłem obok niego.
- Przykro mi... - zdołałem wykrztusić przez zaciśnięte gardło.
- Była moją najlepszą... jedyną przyjaciółką... - usłyszałem jego ciche, pełne żalu słowa.
Objąłem go i pozwoliłem by zmoczył moją bluzę. Nic w tej chwili nie było dla mnie ważne. Liczyło się tu i teraz.
- Tak bardzo chciałbym móc cię pocieszyć, lub chociaż zabrać część twojego bólu... - szepnąłem bez namysłu.
Już nic nie czułem. Miałem wrażenie, że to ciało już nie należy do mnie. Nie czułem chłodu łez na ramieniu, nie czułem bólu, ani smutku, a jedyne co dostrzegałem to czerwone włosy tuż obok. Gerard cofnął się by na mnie spojrzeć. Jego oczy były zapuchnięte od płaczu.
- Nie możesz... - mruknął.
- Wiem i dlatego to takie trudne...
Chłopak przysunął się do mnie obejmując mój tors mocniej. Jego twarz znajdowała się tuż obok mojej. Jego cera była nieskazitelni gładka, a poszukiwanie jakiejkolwiek skazy było bezcelowe. Usta miał lekko rozchylone. Czułem na swoich wargach jego ciepły oddech. Po plecach przebiegły mi ciarki. Nagle do mojej głowy uderzyła nieprawdopodobna myśl. Pragnąłem go... Nasze usta połączyły się w delikatnym pocałunku. Stało się to tak nagle, że nawet nie byłem pewien kto do tego doprowadził. Żadne z nas nie cofało się, ani nie przerywało tego. Czułem ciepło jego ciała, słyszałem jego przyśpieszony oddech, widziałem piękne, złote oczy... W tej chwili tylko tego pragnąłem. Chciałem zatopić się w głębi jego oczu. Muskaliśmy nawzajem swoje usta. Zaczęło mi być gorąco, jednak wystarczała mi ta pieszczota. Gdy przerwaliśmy chłopak wstał chwiejnie i trzymając mnie za rękę zaprowadził do przestronnej sypialni. Nie zwracałem uwagi na jej wygląd. Liczył się tylko on. Położyliśmy się na dwuosobowym łóżku, wtulając się w swoje rozgrzane ciała. Już zawsze chciałem czuć to ciepło... Już zawsze chciałem być z nim... Już zawsze chciałem zasypiać w jego ramionach...

wtorek, 17 stycznia 2012

2. Nie mówmy już o tym...

Ze snu wyrwał mnie dźwięk budzika, stojącego na dole. Prawie się wywracając, zszedłem z łóżka i wyłączyłem go. Była 6:30. Największym minusem chodzenia do szkoły, była właśnie wczesna pora wstawania. Z kiepskim humorem przebrałem się w czarne rurki i brązową bluzkę z buźką wystawiającą język. Ręką przeczesałem potargane, ciemne włosy i sięgnąłem po zielony bezrękawnik i czarny plecak. Najciszej jak potrafiłem zszedłem po schodach. Wszyscy jeszcze spali co ułatwiło mi dostanie się do kuchni. Tam zrobiłem sobie kanapkę, którą zjadłem od razu. Napiłem się jeszcze wody po czym wyszedłem. Gdy przekroczyłem próg, moją twarz omiotło rześkie, wiosenne powietrze. Ruszyłem przed siebie, wiedząc że mam jeszcze dość sporo czasu. Podróż wydawała mi się krótsza niż wczorajsza, ale może to dlatego że z moich myśli, nawet na chwilę nie odstępował czerwonowłosy chłopak. Gerard, pomyślałem, a cichy głosik w głowie, powtórzył to imię kilkakrotnie jak echo. Chciałem wiedzieć o nim więcej. Znaliśmy się ledwo jeden dzień, a ja już widziałem w nim przyjaciela. Pomiędzy szarymi budynkami dostrzegłem ten właściwy, jednocześnie sąd i więzienie. Gdy wszedłem do środka od razu „zaatakowała” mnie Nansy.
- Cześć – powiedziała radośnie, szczerząc białe zęby.
- Hej – odpowiedziałem z dużo mniejszym zaangażowaniem. Dziewczyna jednak nie dostrzegła w tym powitaniu niechęci i dalej się uśmiechała mówiąc coś, co jednak nie specjalnie mnie interesowało. Po chwili przypomniało mi się coś bardzo ważnego więc spytałem – Czemu wszyscy boją się Gerarda?
- Ponieważ... - uśmiech znikł z jej drobnej twarzy, a zastąpił go wyraz niepewności – Dwa lata temu zabił swojego ojca... - dokończyła.
Byłem tak zszokowany, że aż zatrzymałem się na środku korytarza. Wpatrywałem się w blondynkę, starając się dostrzec w jej twarzy ślad uśmiechu, w nadziei że jest to tylko głupi żart, jednak niczego takiego nie zauważyłem.
- Ale... jak to? - zdołałem wykrztusić.
- Nikt do końca nie wie... - odparła ruszając. Podążyłem za nią, słuchając uważnie każdego słowa. - Jego ojciec i on byli w kiepskich relacjach. Pewnego dnia pokłócili się i zaczęli szarpać. Oficjalna wersja jest taka, że Way pchnął go nożem w obronie własnej. - dokończyła.
Poczułem ulgę słysząc ostatnie dwa słowa. Teraz rozumiałem czemu wszyscy są nastawieni do niego tak nieufne, ale żeby się go bać? Już nie odzywałem się do dziewczyny, tylko podążałem za nią do klasy. Gdy zadzwonił dzwonek wszyscy wlali się do niej. Gerarda dostrzegłem dopiero w środku. Miał na sobie czarną kurtkę ze skóry i jasne rurki. Kilka lekcji minęło mi na wpatrywaniu się w niego z sąsiednich ławek. Wreszcie przeszedł czas na biologię, którą bardzo lubiłem, co wcale nie oznaczało że byłem z niej dobry. Gdy po dzwonku wszedłem do sali zauważyłem ograniczoną liczbę ławek. Tak jak myślałem wolne było jedynie miejsce obok jakiegoś kujona i czerwonowłosego. Zająłem to drugie witając się cicho. Chłopak odpowiedział niewyraźnym mruknięciem, co zapewne miało oznaczać „hej”. Nauczycielka, która była brunetką średniego wzrostu kazała otworzyć podręczniki. Chwilę kartkowałem go w poszukiwaniu odpowiedniej strony, po czym zatrzymałem się na świetnie wykonanej fotografii brązowego wilka. Chwilę wpatrywałem się w nią, po czym usłyszałem lekko zdziwiony głos Gerarda.
- Wiesz że to nie ta strona?- spytał, patrząc na mnie jak na małe, zacofane dziecko.
- Tak – odpowiedziałem i usprawiedliwiłem się szybko znów spoglądając na fotografię – Po prostu uwielbiam wilki.
- A co w nich jest takiego wspaniałego? - powiedział podążając za moim wzrokiem.
- Sam nie wiem. - mruknąłem – Zawsze kojarzyły mi się z pięknem i wolnością.
- Wolnością... - powtórzył cicho, wciąż spoglądając na zdjęcie.
Kiwnąłem głową, nie potrafiąc tego wyjaśnić.
- Gdy słyszę słowo „wilk” wyobrażam sobie piękne, białe stworzenie biegnące przez las, pokryty śniegiem. Zwinnie omijającego drzewa morderce, który nigdy się nie zatrzymuje. Zwierze które niezależnie dokąd się uda, zawsze będzie wolne, z dala od zgiełku i prawa. Chciałbym móc być takim wilkiem, biegnącym bez celu, mającym aż nadmiar czasu i czyste myśli skupione na nieustannym podążaniu za niczym... - powiedziałem czując się jakbym mówił to sam do siebie.
Gdy spojrzałem na Gerarda dostrzegłem na jego twarzy szczery uśmiech. Patrzył przed siebie, z wyrazem triumfu, jakby właśnie odkrył jak dostać się na słońce i nie zginąć po drodze. Gdy wreszcie zerknął na mnie powiedział po prostu...
- Mógł byś być poetą, lub filozofem. - po czym zaśmiał się cicho.
Dołączyłem do niego, sprawdzając czy nauczycielka nas nie słyszy, jednak ta była zajęta pisaniem czegoś na tablicy. Poza tym siedzieliśmy w ostatniej ławce. Gdy dzwonek oznajmił zakończenie lekcji chłopak zerwał się z miejsca rzucając mi krótkie...
- Dzięki!
Mówiąc to nadal się uśmiechał. Nie wiedziałem o co mu chodzi, jednak byłem zadowolony, że w czymś mu pomogłem. Wyszedł z sali tak szybko, że nie zdążyłem zobaczyć dokąd idzie. Rozglądałem się chwilę za nim, jednak nigdzie w pobliżu go nie było. Pomału zszedłem na dół. Zobaczyłem jak Nansy wychodzi ze szkoły i dopiero ruszyłem do domu, jednak tuż za progiem drzwi zatrzymał mnie znajomy głos.
- Frankie! - Stanąłem w miejscy, obracając się w stronę Gerarda, zmierzającego szybkim krokiem w moją stronę. - Gdzie mieszkasz? - dodał dorównując mi i ruszając wraz ze mną w tym samym kierunku.
- Przy Nesbit Street, a co? - powiedziałem uśmiechając się.
- Mieszkam kawałek dalej, przy Forget Alley. Mogę cię odprowadzić – zaproponował.
Pokiwałem głową zadowolony. Chwilę szliśmy w milczeniu.
- Za co mi dziękowałeś? – spytałem, przerywając ciszę.
- Za pomysł – opowiedział – Ale nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
Zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi. W myślach dokładnie przestudiowałem lekcję biologi, jednak nic z tego nie wywnioskowałem. Mijając kolejne sklepy czułem narastającą potrzebę spytania go, o coś bardzo ważnego.
- Co się stało z twoimi rodzicami? - powiedziałem w końcu.
Chłopak spojrzał na mnie, a z jego twarzy znikły wszelkie oznaki tego, że przed chwilą znajdował się na niej uśmiech. Jego oczy wypełnił smutek, a niezręczna cisza która zapanowała między nami, zdawała się być namacalna.
- Przepraszam – powiedziałem spuszczając głowę – Nie powinienem pytać.
- To żadna tajemnica – odpowiedział – Ale to nie takie łatwe o tym mówić.
- Nansy powiedziała mi, że... - nie potrafiłem wypowiedzieć tych słów. Tak bardzo nie pasowały do niego. Tych radosnych, czerwonych włosów i pięknych złotych oczu. Właściwie to czemu uważałem że są piękne?
- Że zabiłem swojego ojca – dokończył.
Złapał mnie za nadgarstek i pociągnął za sobą do parku. Nie opierałem mu się, tylko podążałem, ze zdziwieniem za jego śladem. Gdy znaleźliśmy się między drzewami, ławkami i alejkami puścił mnie i odwrócił się w moją stronę. Wokół niego roztaczała się aura smutku i tego faktu nie zmieniał nawet jego wielobarwny styl. Nie mogąc wytrzymać jego spojrzenia, spuściłem głowę i wpatrzyłem się w czubki swoich trampek. Było mi głupio że to powiedziałem. Chciałem przeprosić za tamto i wrócić do normalnej konwersacji, ale jednak gdy już zamierzałem to zrobić, usłyszałem cichy głos chłopaka.
- Tak, zabiłem własnego ojca... - powiedział – Tego wieczoru pokłóciliśmy się...
Słuchałem z uwagą jego melodyjnego głosu. Spojrzałem w jego oczy. Gdy mówił to wszystko patrzył gdzieś w bok, jakby nie chciał widzieć wyrazu mojej twarz. Nie musiał mi tego wyjaśniać, a jednak robił to.
- Zaczął mną szturchać i krzyczeć. Czułem się... czułem... strach. To wszystko wydarzyło się tak szybko. Instynktownie sięgnąłem po nóż... po prostu w biłem go w jego klatkę piersiową... tak po prosu... - każde słowo zdawało się sprawiać mu coraz więcej trudu i bólu. - Broniłem się... - skończył.
- Ja... - nie wiedziałem co mam powiedzieć, ale rozważania przerwał mi kontynuując.
- To uniewinniło mnie od wszystkich zarzutów, ale po tym wszystkim straciłem nie tylko ojca. Matka odseparowała się ode mnie, a dom zostawiła mi na własność. Najgorsze jest chyba to, że zabrała mi także jedynego brata...
- Gerard... tak mi przykro – wykrztusiłem.
Czułem się podle. Użalałem się nad sobą, a inni ludzie mieli dużo trudniejsze życie ode mnie. Nie wiedziałem co jeszcze mogę zrobić. Chciałem móc go objąć, pocieszyć, ale nie potrafiłem. Stałem w miejscu wpatrując się w pojedynczą łzę, płynącą po bladym policzku Gerarda. Po chwili odważyłem się zareagować, ruchem dłoni wytarłem ją i bez zastanowienia objąłem chłopaka. Czerwonowłosy odwzajemnił uścisk. Uśmiechnąłem się przelotnie pod nosem i powolnymi ruchami głodziłem jego kark. Tkwiliśmy tak przez chwilę po czym odsunąłem się lekko.
- Nie mówmy już o tym. - powiedziałem stanowczo, uśmiechając się znów zachęcająco.
Chłopak odpowiedział skinieniem głowy, a jago twarz wyraźnie się rozjaśniła. Ruszyliśmy przed siebie i zaczęliśmy, z początku nie klejącą się rozmowę. Po jakiś dwudziestu minutach, śmialiśmy się już razem z marnych dowcipów. Chłopak odprowadził mnie okrężną drogą, prawie pod same drzwi i zaproponował wspólne wyjście do szkoły. Gdy już dogadaliśmy się o której się spotkamy, wszedłem do domu żegnając się krótko. W progu przywitał mnie zdenerwowany głos Jacka.
- Gdzie się tyle czasu szwendałeś?! - krzyknął, wychodzą z salonu.
- Byłem na... spacerze – opowiedziałem najbardziej beztrosko, jak tylko potrafiłem.
- Spójrz na zegar! Powinieneś teraz siedzieć przy książkach, a nie łazić gdzie cię nogi zaniosą! - powiedział nieco spokojniej, po czym wrócił tam skąd przyszedł.
Kusiło mnie żeby powiedzieć, że mówi się „poniosą”, jednak nie zrobiłem tego. Zza drzwi kuchni wyjrzała do mnie matka i rzuciła przeciągłe, przepraszające spojrzenie. Nawet nie kiwnąłem głową, tylko wdrapałem się na piętro do swojego pokoju. Rozejrzałem się w nim. Łóżko piętrowe, pod nim biurko, po drugiej stronie szafa, a naprzeciwko drzwi, okno i gitara. Nic się nie zmieniło. Właściwie, co miało się zmieniać? Żeby bardziej nie zdenerwować Jacka nie dotykałem się do Pansy, mojej gitary. Zrobiłem to samo co wczoraj, czyli odrobiłem lekcje i spakowałem plecak. Gdy przebrałem się w pidżamę było już dość późno, więc po prostu poszedłem spać. Zasnąłem wpatrując się w imię napisane na suficie, myśląc o jego właścicielu i o tym co zrobił...

1. Masz talent...

Bez pośpiechu przemierzałem ciche ulice miasta Pawntucket, kierując się do szkoły. Wszystko w tym miejscu wydawało się boleśnie obce. Tęskniłem za domem, przyjaciółmi i Stacy. Byliśmy parą od dwóch tygodni, a już musieliśmy się rozstać. Nienawidziłem swojej matki i jej chłopaka za to, że zmusili mnie do przeprowadzki. Cały dzień był przeze mnie z góry skazany na porażkę. Nawet poranek był tragedią. Jack obudził się gdy schodziłem po schodach więc wina skrócenia jego drogocennego snu spadła od razu na mnie. Moja matka, Lusi ani go nie popierała, ani też mnie nie broniła przed krzykiem tego napakowanego debila. Nie mam pojęcia jakim cudem zgodziła się żeby u nas zamieszkał, ale teraz próba wywalenia go groziła siniakami i kto wie czym jeszcze. Nie opłacało się brać tabletek na uspokojenie tak wcześnie bo w nowej szkole zachowywał bym się pewnie jak naćpany, a nie przyjść pierwszego dnia nie wypadało. Uzależnienie jednak sprawiło, że wziąłem kilka tabletek ze sobą. Gdy mijałem kolejne puste uliczki przypomniałem sobie z jaką radością biegłem do starej szkoły. W niej znajome twarze, łatwowierni nauczyciele i Stacy. Już niedługo mieliśmy się ze sobą przespać, ale w jednej chwili wszystko jakby się zawaliło na moją głowę.
- Przeprowadzamy się. - głos matki cały czas brzęczał mi w głowie, jak jakiś natrętny komar. Pewnie zmieniliśmy naszą przyjemną okolicę na tę zasraną dziurę dla pieniędzy. Tam już pewnie żaden frajer nie chciał się z nią bzykać za kasę. To że była dziwką wiedziałem chyba od zawsze, a świadomość, że nigdy mogę się nie dowiedzieć kim jest mój prawdziwy ojciec już nie napawała mnie taką złością jak kiedyś. I tak pewnie był to jakiś nadziany idiota. Wreszcie zobaczyłem spory, biały budynek obok którego znajdowało się boisko do piłki wokół którego biegła bieżnia. Spojrzałem na niego nie kryjąc odrazy. Przyśpieszyłem mając nadzieję na nie spóźnienie się. Ominąłem grupkę palaczy, po czym przekroczyłem próg szklanych drzwi. Od razu znienawidziłem to miejsce. Znalazłem się w dość długim. Białym korytarzu. Wzdłuż ścian ustawione były czarne szafki. Podłoga była podobna do zwykłego, ulicznego chodnika. Skierowałem się przed siebie mijając grupki nastolatków rzucających na mnie krótkie, zaciekawione spojrzenia. Doszedłem do zakrętu który po kilku metrach kończył się schodami. Wszedłem na nie z nadzieją na szybkie odnalezienie właściwej sali. Według planu, który dostałem pierwsza była chemia z której byłem całkiem dobry. Całość budynku była prostokątem. Po lewej stronie drzwi były jeszcze jedne schody prowadzące na drugie piętro gdzie, jak zostałem poinformowany, była sala gimnastyczna. Wzdłuż okien ustawione były długie, ciemnobrązowe, drewniane ławki. Tu także ściany były białe, a podłoga miała taki sam kolor jak szafki na parterze. Monotonia tego miejsca zdawała się razić w oczy. W kątach korytarzy i na ławkach stali, bądź siedzieli uczniowie ubrani w szare, lub pastelowe barwy. Nigdzie nie dostrzegłem ani cienia kreatywności, czy oryginalności. Chciałem móc stamtąd wybiec, wziąć paczkę tabletek i zapomnieć o tym koszmarnym miejscu. Zmusiłem się by iść dalej. Czułem się jak clown, ponieważ miałem na sobie lekki makijaż, czarną koszulkę i czerwone rurki. Ewidentnie nie pasowałem do tego miejsca. Mijając kolejne pary drewnianych drzwi z wywieszonymi tabliczkami informującymi o numerze pracowni, coraz bardziej chciałem stamtąd uciec. Ten jeden dzień, jeden dzień, powtarzałem w myślach. Nie zamierzałem jutro się tu pojawiać, ani w najbliższym czasie. Po chwili budynek wypełnił irytujący, głośny dźwięk dzwonka. A jednak się spóźnię. Wszyscy ruszyli do swoich klas co spowodowało małe zamieszanie. Tylko ja jeden nie wiedziałem w którą stronę mam się skierować. Ruszyłem przed siebie, aż w końcu zauważyłem wejście do sali numer 16. To tu, pomyślałem i skierowałem się w jej stronę. Na zewnątrz nikogo nie było, co oznaczało że wszyscy są już w środku. Pośpiesznie zapukałem w drzwi i po usłyszeniu stłumionego „proszę”, wszedłem do środka. Sala wyglądała dokładnie tak jak ją sobie wyobrażałem. Białe ściany, czarna podłoga, proste dwuosobowe ławki. Przy oknie stało spore biurko na którym znajdował się srebrny komputer. Leżały tam też różne przybory i sterta równo poukładanych papierów. Tablica wisiała na prawej ścianie od wejścia, była już częściowo zapisana kilkoma przykładami. Zdążyłem jeszcze zauważyć czarno-białe plakatu wiszące na ścianach, pełne najróżniejszych wzorów chemicznych.
- Dzień dobry – powiedziałem cicho, co było jednak wyraźnie słyszalne w całe pracowni, ponieważ po moim wejściu zapadła cisza. Wszyscy wlepiali we mnie zaciekawione spojrzenia.
- Dzień dobry. - odpowiedziała bardzo chuda blondynka, stojąca przy tablicy. Na oko miała jakieś czterdzieści parę lat. Była dość niska, zresztą tak samo jak ja. Odniosłem wrażenie, że za długo siedziała w solarium. Ubrana była w szare, szerokie dżinsy, białą koszulę i granatowy szal, który dodawał jej babcinego wyglądu.
- Przepraszam za spóźnienie. - dodałem.
- Mam nadzieje że to pierwszy i ostatni raz. - odparła sarkastycznie. - Nazywam się Welma Hopkins. Moi drodzy... - dodała pod adresem reszty uczniów. - To wasz nowy kolega, Frank Iero. - Niektórzy zaczęli szeptać między sobą, ale nauczycielka uciszyła ich morderczym spojrzeniem ciemnych oczu. W pierwszych ławkach siedziało kilku kujonów, za nimi napakowani „przystojniacy” z wymalowanymi laluniami, a reszta z tyłu. Tak jak i na korytarzu wszystko było tu szare i ponure. Nie przyglądałem się obcym twarzom, ponieważ nie przyszedłem tu w celach towarzyskich.
- Możesz zająć jakieś wolne miejsce. - powiedziała pani Hopkins i wróciła do swojego wykładu, który najwyraźniej jej przerwałem. 
Przez chwilę rozglądałem się za pustym krzesłem po czym skierowałem się na tyły pracowni. Gdy spojrzałem w kąt klasy moje oczy jakby oślepiła ostra czerwień. W ostatniej ławce przy oknie na tle szaro-białego otoczenia jakby promieniowały czerwone, potargane włosy. Podszedłem do ich właściciela, który okazał się bladym chłopakiem o nieobecnym spojrzeniu, złotych oczu. Zdawało się że wessał wszystkie kolory tego miasta. Ubrany był w jasno niebieską koszulkę z napisem „Live fast, die young”, czerne rurki i również czarne bez palcówki. Wpatrzony był w coś za oknem, czego jednak ja nie mogłem dostrzec. Miejsce obok niego było wolne więc po cichu zająłem je mrucząc krótkie:
- Hej... - chłopak nie odpowiedział, dalej spoglądając na szare ulice na zewnątrz, tylko prawie niezauważalnie kiwnął głową. Po rozpakowaniu się zacząłem mazać w zeszycie. Zastanawiałem się skąd pomysł na taki kolor włosów. Tak na prawdę nie interesowało mnie tylko to. Wydawał się być wyciągnięty z kolorowej bajki dla dzieci. Nie pasował tu, tak samo jak ja. Czułem że coś nas łączy i nie było to wcale zamiłowanie do kolorowych ubrań.
- Jak się nazywasz? - spytałem cicho po jakimś czasie. Starałem się mówić to obojętnym głosem, ale od chwili w której usiadłem obok niego, chciałem wiedzieć o nim dużo więcej niż tylko jak się nazywa. Spojrzał na mnie bez zainteresowania. Odniosłem wrażenie że prześwietla mnie wzrokiem. 
- Gerard – mruknął. Miał poważny, ale mimo wszystko uprzejmy głos. Przez głowę przebiegła mi myśl, że penie świetnie śpiewa. - Way. - dodał, wyrywając mnie z rozmyślań.
Kiwnąłem głową w odpowiedzi. Jeszcze chwilę wpatrywał się we mnie po czym wrócił do wyglądania za okno. Chemia minęła całkiem szybko. Zresztą lekcji nie było tak miło. Jakby na złość dostałem jedynkę z matmy, a nawet usprawiedliwianie się nagłą zmianą szkoły u nauczycielki nie miało sensy. Matematyczka była bowiem uparta i bezwzględna. Zdziwiło mnie że Gerard właściwie z nikim nie przebywał, anie nie rozmawiał. Reszta uczniów nie zwracała na niego uwagi, chyba że przechodził tuż obok nich. Wtedy obrzucali go nieufnymi, a nawet lekko przestraszonymi spojrzeniami. Cały czas szkicował coś w zeszycie. Siedząc na przerwie, na twardej ławce wpatrywałem się to w czubki w butów, to na czerwonowłosego chłopaka. Po chwili spostrzegłem podchodzącą do niego drobną dziewczynę. Usiadła obok niego na ziemi i zerknęła na brudnopis leżący na jego kolanach. Miała długie kruczo czarne włosy z grzywką zasłaniającą jedno oko, również była blada. Na sobie miała przydużą, czarno-białą bluzę futbolową, szare rurki i martensy. Delikatnie się uśmiechała komentując jakiś rysunek Gerarda.
- Hej! - usłyszałem nagle obok. Głos wyrwał mnie z rozmyślań tak nagle, że mało co nie krzyknąłem.
- Hej... - odpowiedziałem cicho spoglądając na właścicielkę piskliwego powitania. Była to średniego wzrostu blondynka. Na nosie i policzka miała kilka piegów.
- Jestem Nancy Chesterfield – przedstawiła się siadając obok, nie pytana o pozwolenie. Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech. Przez moją głowę przebiegła myśl że wygląda trochę jak sklepowy manekin.
- A ja Frank. - odpowiedziałem bez przekonania.
- Wiem. Chodzę z tobą do klasy – powiedziała szybko.
- Aha... - mruknąłem nie wiedząc co w tej sytuacji mogę dodać.
- Czemu tak się gapisz na Way'a? - spytała szczerząc przesadnie białe zęby.
- Nie gapię się na niego – zaprzeczyłem bez zastanowienia. Od razu zrozumiałem że chodzi o czerwonowłosego. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jednak było to kłamstwo.
- Jak chcesz – Dziewczyna zaczęła mnie irytować tym swoim szczebiotem.
- Czemu nie ma przyjaciół? - spytałem wykorzystując ją jako informatora.
- Ma jedną przyjaciółkę, nazywa się Alice Canavan. - odpowiedziała wskazując ruchem głowy czarnowłosą dziewczynę siedzącą obok Gerarda. - Znają się od gimnazjum, reszta się go... boi. - dodała, a przesadny banan zniknął z jej twarzy, gdy wymawiała ostatnie słowo.
- Czemu? - spytałem, ale mój głos zagłuszył dzwonek.
- Musimy iść – powiedziała wstając – Chodź. - Wykorzystałem ją także jako przewodnika. Od razu trafiłem do drzwi z tabliczką z numerem 13. Była to pracownia muzyczno - plastyczna. Były to moje ulubione przedmioty. Gdy tylko przekroczyłem jej próg zamurowało mnie.
- Coś się stało? - spytał nauczyciel. Był to może trzydziestoletni, wysoki brunet. Miał przyjazne zielone oczy.
- Jaka ta sala... - nie wiedziałem jak określić to co zobaczyłem. Właściwie nie istniało odpowiednie słowo. Ściany, sufit i podłoga były czarne, ale prawie w całości pokryte najróżniejszymi malowidłami. Po lewej widniał piękny seledynowy smok, a po prawej błękity jednorożec. Obok niego stał Kapitan Ameryka. Przy niewielkiej tablicy na sporym głazie siedziała syrena o lśniących, właściwie białych włosach, a nad tablicą namalowane było typowe, granatowe grafity. Przy smoku rosło drzewo. Obok drzwi zaś unosił się anioł z rozłożonymi, śnieżnobiałymi skrzydłami. Fragment sufitu pokrywały liście bluszczu.
- Fajna, co? - spytał mężczyzna wyrywając mnie z osłupienia. - Dzieło najlepszych uczniów naszej szkoły. - dodał - Tak w ogóle nazywam się Oliver Cross.
- Frank Iero – powiedziałem podając mu dłoń. Rozejrzałem się po sali. Tylko miejsce obok Gerarda było wolne, więc zająłem je bez zastanowienia
- Niesamowite, prawda? - usłyszałem delikatny głos obok siebie. Spojrzałem na czerwonowłosego. Zaskoczony stwierdziłem że się uśmiecha, przyglądając się dziełom.
- Mało powiedziane. - odparłem. Obok seledynowego smoka było spore, puste miejsce. Chwile przyglądałem się mu, co najwyraźniej zauważył, ponieważ powiedział z dumą.
- To miejsce dla mnie. - wciąż delikatnie się uśmiechał.
- Co tam zrobisz? - spytałem z ciekawością.
- Nie wiem – odparł.
- Dobrze rysujesz? - ciągnąłem, lecz po chwili zdałem sobie sprawę jak głupio musiało to zabrzmieć.
- Zależy – usłyszałem.
- Od rysunku? - podsunąłem
- Od oglądającego. - mruknął. - Każdy postrzega piękno inaczej, inaczej je odbiera i traktuje. Nie każdy potrafi je też docenić. - tłumaczył spoglądając na mnie.
- Mógł bym zobaczyć twoje prace? - spytałem z nadzieją.
Jeżeli jego rysunki były tak piękne jak jego głos brzmiący echem w mojej głowie, to naprawdę były warte namalowania ich na ścianie sali. Chłopak patrzył na mnie, jakby oceniał czy jestem tego wart i po chwili wyjął z niebieskiego plecaka czarny brudnopis. Powoli przesunął go w moją stronę. Na pierwszej stronie był duży ozdobny napis „Gerard”. Przerzuciłem kilka pustych stron i spostrzegłem młodego chłopaka siedzącego pod rozłożystą wierzbą. Rysunek był bardzo szczegółowy. Liście drzewa zdawały się poruszać na wietrze jak prawdziwe, a nastolatek ubrany na szaro był jakby wycięty ze zdjęcia. Chwilę patrzyłem na to po czym znów przełożyłem kilka kartek. Zatrzymałem się na klęczącej dziewczynie trzymającej w ręku róże. Jej twarz ukryta był za ciemnymi włosami. Rysunek był czarno biały, tylko płatki kwiatu miały piękny, czerwony kolor. Dalej było jeszcze kilka prac, między innymi mężczyzna na łódce i szara sylwetka na szczycie wieżowca, przypominająca mi samobójcę. Najbardziej jednak zainteresowało mnie dwóch chłopaków trzymających się za ręce i patrzących sobie w oczy. Wpatrywałem się w to zastanawiając się co przekazuje.
- Są niesamowite – powiedziałem.
- Nie musisz mi schlebiać – odpowiedział Gerard.
- Naprawdę, masz talent – dodałem oddając mu zeszyt.
- Dzięki – powiedział uśmiechając się – Do tej pory powiedział mi to jedynie Pan Oliver i Alice. 
Zabrał zeszyt i schował z powrotem do plecaka. Resztę lekcji spędziliśmy w ciszy wysłuchując przyjaznego głosu nauczyciela, mówiącego o intencjach malarzy współczesnych. Ta sala była przeciwieństwem tego co znajdowało się za jej drzwiami. Była przyjemna, kolorowa i zdawało się że żyje własny życiem, całkowicie odciętym od tego miasta. Po usłyszeniu dzwonka powoli wyszedłem z sali. Kierowałem się do domu bez pośpiechu starając się zapoznać z okolicą. Minąłem park, sklep muzyczny, bibliotekę i tuż za starbooksem skręciłem w prawo. Na końcu ulicy dostrzegłem nieduży, beżowy dom. Nikogo na szczęście nie było w środku, więc skierowałem się do kuchni. Nie bywałem tam często, zwykle tylko po to by zabrać z lodówki coś do jedzenia, bo na matkę nie mogłem pod tym względem liczyć. Pomieszczenia wyglądało jak w jakimś starym filmie. Tradycyjne umeblowanie, brązowe ściany i proste krzesła z dopasowanym drewnianym stołem. Otworzyłem białe drzwi lodówki stojącej pod ścianą. W środku znajdowało się mnóstwo kalorycznych drobiazgów, więc zamiast tego sięgnąłem po jabłko leżące w misce na blacie. Potem skierowałem się do swojego pokoju na piętrze. Ściany były pomalowane na czerwono, podłoga była wyłożona białym dywanem dopasowanym do białych mebli. Przepakowałem plecak na następny dzień i z niechęcią odrobiłem zadaną pracę domową, po czym wdrapałem się na piętrowe łóżko, trzymając w dłoni czerwony marker. Zapatrzyłem się w idealnie biały sufit nade mną i z precyzją malarza, nad swoimi oczami na jego powierzchni napisałem ozdobnym pismem „Gerard”. W domu też tak robiłem, a każdy kolor odpowiadał komu innemu. Zdziwiło mnie to że imię Stacy, jakiś czas wcześniej także napisałem czerwonym kolorem. Zrzuciłem marker na dół, niedbająca o to na co spadnie i dalej wpatrywałem się w znajome pismo nade mną. Teraz wydawało mi się że przedstawia Pawntucket. Całkowicie biały i nudny świat, w którym jedyną oryginalną osobą był właśnie Gerard. Z tą myślą, zmęczony całym dniem udałem się w objęcia Morfeusza...