niedziela, 17 czerwca 2012

14. Dziękuje za prezent...


Nie było go... ani przed moim domem, ani w szkole. Nigdzie nie spotkałem mojego słońca, mojej tarczy przed samotnością, jego dłoni wciąż blisko mojej, jego ust, które wprawiały mnie w gorączkę...
- Jak się czujesz? - usłyszałem, za plecami.
Odwróciłem się, natrafiając wzrokiem na natrętną blondynkę.
- Dobrze, Nansy... - odpowiedziałem chłodno i sarkastycznie.
- Ile razy mam cię przepraszać za tamtą imprezę? Przecież byłam kompletnie pijana! - powiedziała, nadymając usta. - Ledwo trzymałam się na nogach!
Westchnąłem głęboko, po czym wzruszyłem obojętnie ramionami.
- A gdzie Way? - spytała, ruszając ze mną do sali od religii, przedmiotu który bił na głowę wszystkie inne, swoją głupotą.
Być może było to tylko moje zdanie, zatwardziałego ateisty, który po prostu wolał uniknąć siedzenia w szkole dłużej z powodu etyki.
- Źle się dziś czuje. - wyjaśniłem, nie darząc jej nawet spojrzeniem.
Dzień minął, jak się tego spodziewałem, wolno. Czas działał na moją niekorzyść, płynąc leniwie i ciągnąc się niemiłosiernie. Brak Gerarda doprowadzał mnie do szaleństwa i miałem gdzieś to, że nie jest to normalne. Ja... kochałem go.
W końcu opuściłem budynek szkoły i skierowałem się w dobrze znaną uliczkę. Kilka minut później, zza domów wyłonił się ten należący do czerwonowłosego. Podszedłem do drzwi i zapukałem w nie. Po chwili otworzył mi wysoki blondyn.
- Cześć. - powiedziałem, czując się dziwnie na progu.
Zwykle wchodziłem do środka za gospodarzem, jednak teraz wolałem zachować się najuprzejmiej jak potrafiłem, żeby zrobić dobre wrażenie na bracie Gerarda.
- Hej Frank! - powiedział, wyraźnie ucieszony moją wizytą. - Wchodź, wchodź...
Wsunął się trochę głębiej i obrócił tak, żebym mógł go minąć. Wykonał śmieszny ruch ręką, jakby naśladując lokaja w jakiejś rezydencji.
- Dzięki... - zacząłem. - Jak Gerard?
W twarzy Mikey'a coś drgnęło. Jego krzywy uśmiech zniknął i zastąpiło go zatroskanie.
- Już lepiej, ale to trochę dziwne, że tak nagle się źle poczuł.- powiedział.
- Też tak sądzę. - mruknąłem, przechodząc do salonu. - Gdzie jest?
- U siebie. Chcesz się może czegoś napić?
- Nie, dzięki. Poradzę sobie. - rzuciłem szybko, wchodząc na schody.
Zapukałem cicho w drzwi do pokoju Gerarda. Po usłyszeniu krótkiego „proszę”, wszedłem do środka. Chłopak siedział przy biurku z ołówkiem w ręku. Jego twarz była dziwnie blada, jednak rozświetlał ją szczery uśmiech.
- No wreszcie. Już myślałem, że Mikey się do mnie dobierze. - powiedział.
- A co się stało? Chciał wlać w ciebie rosołek? - zażartowałem, z ulgą widząc, że humor mu dopisuje.
- Coś w tym stylu.
Podniósł dłoń do ust, by stłumić kaszlnięcie. Niepewnie usiadłem na jego łóżku, z strapieniem patrząc mu w oczy. Odłożył ołówek i zwrócił twarz w moją stronę.
- Oj nie rób takiej miny. Jeszcze nie umieram... - powiedział, zaniepokojony.
- Ehh... ten piątek trzynastego. - mruknąłem i rozłożyłem się na jego pościeli, jak na własnej.
Usłyszałem dźwięczny śmiech. Po chwili łóżko skrzypnęło pod ciężarem drugiego ciała. Gerard siedząc obok, mimo wszystko starał się ograniczyć kontakt między nami i nie dotykać nawet mojej dłoni. Widząc to podniosłem się, tak by nasze twarze były na tej samej wysokości... a przynajmniej na podobnej, bo czerwonowłosy był ode mnie wyższy prawie o pół głowy. Sięgnąłem dłonią do jego warg i delikatnie przejechałem po nich wskazującym palcem.
- Nawet gdybyś miał umrzeć, poszedł bym za tobą... - szepnąłem, muskając ustami jego policzek.
Podniosłem ponownie wzrok i dostrzegłem zaskoczenie na jego twarzy.
- Czemu? - spytał, marszcząc delikatnie brwi.
- Bo... - zacząłem. - Bo cię kocham.
Złotooki odsłonił zęby w uroczym uśmiechu.
- Nawet gdybym umarł, nie pozwolił bym by cię to spotkało, bo też cię kocham. - szepnął, nachylając się nade mną.
Nasze usta złączyły się. Czułem jak wszelkie obawy ulatują z mojego ciała. Chciałem móc po prostu, być blisko niego. A to co powiedział o swojej śmierci... Przecież, gdyby umarł, moje życie nie miało by już najmniejszego sensu, a on chciałby mnie skazać na pustą egzystencję.
Oparłem dłoń o jego tors, czując pod palcami szybkie bicie serca. Moje własne biło w tym samym rytmie, jakby były połączone i pompowały tą samą krew. Po chwili chłopak odsunął się ode mnie, z wyraźnym przygnębieniem.
- Cokolwiek to jest, nie chcę cię zarazić. - powiedział.
- Cokolwiek to jest... - powtórzyłem. - Mogę chorować na to, razem z tobą.
Gerard wstał z łóżka i usiadł z powrotem przy biurku.
- Ja chyba coś powiedziałem! - podniosłem lekko głos, również wstając.
- Nie zauważyłem. A tak swoją drogą, wziąłeś mi lekcje? - spytał, zmieniając temat.
Wydałem z siebie cichy pomruk i zszedłem na dół po plecak, który tam wcześniej zostawiłem.
Gdyby nie to, że Gerard co jakiś czas kasłał, przyprawiając mnie tym o gęsią skórkę, odniósł bym wrażenie, że nic mu nie jest. Śmiał się, rozmawiał ze mną, a nawet rzucał we mnie książką, gdy twierdziłem, że jest strasznym kujonem. Za oknem słońce zachodziło za widnokrąg, a ja dalej siedziałem na podłodze w jego pokoju, szczerząc się mówiąc, mówiąc i mówiąc, jak katarynka. Gdy księżyc wisiał już nisko na niebie, wyszedłem, pożegnany bardzo uprzejmie przez Mikey'a. Wiatr owiewał moją twarz, niosąc ze sobą zapach wiosny. Kwiecień robił się coraz cieplejszy. Gdy dotarłem do domu, mój telefon oznajmił odebranie wiadomości. Przeczytałem ją czerwieniąc się coraz bardziej. Wysłał ją przed chwilą Gerard, jednak z co najmniej pięciodniowym opóźnieniem.
„Tak w ogóle to zapomniałem Ci powiedzieć, że 9 miałem urodziny, a konkretnie to dzień przed przyjazdem Mikey'ego. Dziękuję za prezent, który mi dzisiaj zrobiłeś przychodząc. Pamiętaj, że Cię kocham
xoxo g”
Zakłopotany położyłem się spać, zastanawiając się czemu nie powiedział mi o swoich urodzinach.

środa, 13 czerwca 2012

13. Piątek trzynastego...


Las był niesamowicie gęsty. Każdy mój krok, wiązał się z kolejnym potknięciem o korzeń czy krzew. Nachodzące na siebie liście tworzyły nade mną ciemnozieloną kopułę, przez którą nie przenikał choćby najmniejszy promień słońca. Nieważne było ile czasu przedzierałem się przez ten gąszcz wciąż, jakby kręciłem się w kółko, po tym labiryncie nie znającego dnia czy nocy. Co i raz napotykałem dziwne przeszkody w postaci powalonych pni czy dzikich zwierząt, które omijałem szerokim łukiem, stąpając ostrożnie po wysuszonej ziemi. Biegłem bez postoju, mimo głodu i pragnienia. Cisza tego miejsca, przyprawiała mnie o migrenę. Nie dochodziły do mnie nawet odległe śpiewy ptaków. Wciąż biegłem i wciąż wpadałem na liczne konary, zamykające mnie w swojej olbrzymiej pułapce. Nieraz zdawało mi się że coś, lub ktoś mnie obserwuje. Być może były to tylko urojenia, tak samo jak wrażenie że ktoś mnie uparcie goni. Ten bieg był ucieczką, lecz jeszcze nie wiedziałem przed czym. Niemal czułem czyjś oddech na karku, gdy omijałem kolejną przeszkodę lasu. Gdy tak pokonywałem ten bezgraniczny dystans, poczułem jak coś łapie mnie za ramię, coś ciepłego, niemal gorącego...
- Puszczaj! - krzyknąłem.
Otworzyłem oczy, unosząc się gwałtownie na szpitalnym łóżku. W poniszczeniu było bardzo jasno. Wszystko było pogrążone w bieli, oprócz czerwieni włosów Gerarda, który odskoczył ode mnie gwałtownie.
- Frank... - szepnął.
Patrzył na mnie, jakby myślał, że krzyknąłem do niego.
- Przepraszam ja.... miałem dziwny sen. - wyjaśniłem nie dając dojść mu do słowa.
Chłopak spojrzał na mnie z czułością, oraz dziwną ulgą i przysiadł z powrotem na białym posłaniu, tuż obok mnie.
- Wiem, dlatego próbowałem cię obudzić. - powiedział.
Po chwili do pomieszczenia weszła pielęgniarka, zaalarmowana moim krzykiem. Szybko rozejrzała się, po czym podeszła do mnie.
- Wszystko w porządku? - spytała.
- Tak. Po prostu miałem zły sen. - wytłumaczyłem pośpiesznie.
Gerard obdarzył mnie szczerym, delikatnym uśmiechem.
- Uf... w porządku. - rzuciła, po czym sprawdziła czy wszystko jest na swoim miejscu.
Zawiesiła na dłużej krytyczny wzrok jedynie na czerwonowłosym, który wyszczerzył się do niej przymilnie. Kobieta pokręciła głową odwzajemniając uśmiech, po czym wyszła, zostawiając nas znów samych.
- Ile spałem? - zapytałem, przysuwając się bliżej mojego rozmówcy.
- Wystarczająco, nawet jak dla niedźwiedzia. - odpowiedział, spoglądając na zegar, wiszący na ścianie.
Podążyłem za jego wzrokiem, niepewien co zobaczę. Według tego co dostrzegłem była trzecia.
- W nocy? - jęknąłem, wyglądając przez okno na ciemne wciąż niebo i wiszący na nim księżyc.
- Jak tak dalej pójdzie, całkiem ci się przestawi wewnętrzny zegar. I mi też. - westchnął, ziewając przeciągle.
Rozejrzałem się za kalendarzem, jednak nigdzie żadnego nie dostrzegłem.
- Który dzisiaj? - spytałem przeciągając się i prostując zbolałe kości.
Chłopak uśmiechnął się krzywo, po czym odpowiedział z udawaną zgrozą w głosie.
- Piątek trzynastego...
- Ten niby przesądny?
W odpowiedzi pokiwał powoli głową. Sięgnąłem za plecy po poduszkę i rzuciłem nią w jego poważną twarz. Roześmialiśmy się oboje. Jego ciepły śmiech niósł ukojenie dla moich skołatanych myśli.
- To kiedy mnie wypisują? - pytałem dalej.
- Pechowo dzisiaj. - westchnął.
- Pechowo? - powtórzyłem speszony.
Ponownie pokiwał głową, odkładając moją poduszkę na miejsce.
- A to niby czemu? - drążyłem.
- Ponieważ nie będę mógł się śmiać z tego jak chrapiesz u ciebie w domu. - odparł z sarkazmem.
Uśmiechnąłem się gorzko, słysząc jego słowa.
- Ja nie chrapię! - rzuciłem.
- Owszem, chrapiesz. - przekomarzał się ze mną.
- Chyba wiem lepiej!
- Niby jakim cudem, skoro wtedy śpisz?
Nasza udawana kłótnia i śmiechy sprawiły, że jakiś czas później ponownie pojawiła się ta sama pielęgniarka, jednak tylko po to by nas uciszyć. Mimo wszystko, wciąż szczerzyliśmy się jak jakieś pięciolatki bawiące się w piaskownicy. Nawet nie próbowałem zasnąć. Jedyne co przeszkadzało nam w dowcipach była moja czkawka, wywołana aż zbyt częstymi atakami rozbawienia i kobieta uspokajająca nas co jakiś czas. Jak mówił Gerard, tego samego dnia, wczesnym rankiem wypuszczono mnie do domu. Po umówieniu się na wizytę kontrolną opuściłem szpital, mrugając do dobrze już znanej pielęgniarki. Gdy tylko minąłem próg, wziąłem głęboki wdech.
- Czuje się jakby wypuścili mnie z więzienia po pięciu latach. - westchnąłem.
Samochód Jack'a stał zaparkowany przy krawężniku. Zaskoczył mnie ten widok, więc zatrzymałem się kilka kroków od niego.
- Nie jestem twoją matką, żeby zajmować się tobą całą dobę... - zaczął Gerard. - ...chociaż bardzo bym chciał. Wracam piechotą, ale wpadnę do ciebie po południu.
- Nie możesz jechać z nami? - spytałem.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało, ponieważ opowiadałem czerwonowłosemu o Jack'u w raczej niekorzystnym świetle.
- Ech.... Niech ci będzie. Jeśli nie pojawisz się do czwartej zgłaszam twoje zaginięcie na policję. - zagroziłem.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, że mam teraz w domu dodatkową gębę do wykarmienia, która i tak narzeka na to, że wciąż cię pilnuję. - powiedział, odchodząc chodnikiem.
Pomachałem mu krótko, kierując się do auta. Wsiadłem do srebrnego Daewoo z mieszanymi uczuciami.
- Cześć. - powiedział mężczyzna, siedzący na miejscu kierowcy.
Nawet nie zerknąłem w jego kierunku. Po prostu burknąłem coś w odpowiedzi, zapinając pas.
- Żebyś wiedział jak twoja matka się o ciebie martwiła. - zaczął. - Przez ciebie mieliśmy mnóstwo kłopotów! W ogóle skąd w domu były te leki? - powiedział, podnosząc głos.
Odczekałem kilka sekund chcąc, aby się wpierw uspokoił. Wyjrzałem przez okno widząc przez nie, oddalający się budynek szpitala. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że to właśnie tu, zmarła Alice.
- Skąd mam wiedzieć? - rzuciłem w końcu, obojętnym tonem.
Całkiem nieźle odgrywałem swoją rolę, przyznałem przed samym sobą. W drodze do domu nie odezwałem się już słowem. Jack też nie był zbytnio rozmowny, więc podróż nie była wcale taka zła jak myślałem. Gdy znalazłem się w salonie Lusi prawie biegiem, wyszła z kuchni i objęła mnie mocno. Poczułem się nieswojo w ramionach matki, jakby była kimś obcym, kimś kogo widzę pierwszy raz w życiu. Ze zdumieniem spostrzegłem w jej oczach łzy, nie wiedząc jednak czy smutku, czy radości.
- Ohh, Frank! Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłam. - wydusiła w końcu mnie puszczając.
Przyjąłem te słowa bez kiwnięcia palca. Po prostu pozwoliłem by jej czułe słowa, spłynęły po mnie jak po szkle. Gdy wyjaśniłem przyczynę mojego znalezienia się w szpitalu, poszedłem do swojego pokoju. Nic się tu właściwie nie zmieniło. Pansy nadal leżała przy łóżku, więc schowałem ją do pokrowca. Położyłem się na pościeli w ubraniu, co chwila zerkając na zegarek. „Gerard, a tylko spróbuj się spóźnić”, myślałem gorączkowo. Czas wciąż płynął, dając o sobie znać przez tykanie zegara naściennego. Jeszcze pół godziny... Jeszcze dwadzieścia minut... Jeszcze kwadrans... Dziesięć minut... Zostało mu tylko pięć minut... 3 sekundy... 2... 1...
- Czas dzwonić na policję. - szepnąłem, zsuwając się z łóżka.
Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Gerarda. W słuchawce rozbrzmiało kilka sygnałów, a po chwili kobiecy głos „ Abonament jest czasowo...” Szybko rozłączyłem się i ponowiłem próbę, jednak z dziwnym zaniepokojeniem. Tym razem po chwili usłyszałem znajomy głos.
- Halo? - Gerard brzmiał jakoś inaczej niż zwykle.
- Policja? Chciałbym zgłosić zaginięcie Gerarda Way'a. - powiedziałem.
- Przepraszam Frank... - usłyszałem. - Nie przyszedłem, bo się źle czuję.
- Jak to? Co ci jest? - dopytywałem przestraszony, słysząc że kaszle.
- Nie wiem. Boli mnie głowa i mam straszny kaszel... - jęknął.
- Tak nagle? To trochę dziwne. - westchnąłem. - Ale chyba nie jest bardzo źle?
- Nie wiem. Też nic nie rozumiem. Porozmawiamy niedługo. Do zobaczenia. - powiedział i rozłączył się.
Odłożyłem telefon na miejscu, analizując każde wychrypiane przez niego słowo. Czy naprawdę mógł się tak źle poczuć, w tak krótkim czasie? Pozostawało mi jedynie czekać, do następnego dnia by przekonać się o tym w szkole, ale jeśli go nie będzie... Zdałem sobie sprawę, jak bardzo ważny jest dla mnie Gerard. Bez niego to wszystko nie miało by sensu. Po co bym nadal tu jeszcze sterczał, gdybym go nie miał? Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy zacząłem sobie wyobrażać, to co by mnie czekało bez czerwonowłosego. Odgoniłem od siebie złe myśli i zacząłem pakowanie się do szkoły. Oby jutro tam był, oby czekał...

sobota, 2 czerwca 2012

12. Jeden z wielu cieni...


Czułem się jakby przygniótł mnie słoń, albo jakby potrącił mnie kombajn. Właściwe to skąd te przypuszczenia? Może rzeczywiście wskoczyłem pod jakiś traktor...
Nie pamiętałem nic co było by ważne, dla mojego dziwnie pracującego umysłu. Wyczuwałem, że coś ciepłego trzyma moją dłoń, wyczuwałem też że moje powieki są jak z ołowiu. Zdawało mi się, że jestem zawieszony gdzieś pomiędzy światem życia, a śmierci. Tam, gdzie powinien się znajdować most, lub tunel z światełkiem na jego końcu, tu jednak była tylko ciemność i to dziwne ciepło. Moje ciało sprawiało wrażenie, należącego do kogoś innego. Odczuwałem je, ale jednak nie potrafiłem nim władać. Może lepiej gdyby mnie go pozbawiono, ktoś inny świetnie by sobie z nim poradził. A może ja już nie żyję, ale skąd to ciepło? Chyba nie trafiłem do piekła, wypełnionego ogniem i żarem?
Stopniowo otępienie odchodziło, ustępując bólowi głowy. Zawładnęły mną mdłości i pragnienie. Czarna mgła rozrzedziła się, pozwalając mi uchylić zmęczone powieki. Oślepił mnie blask białych lamp, zawieszonych nade mną.
- Frank? - usłyszałem zmęczony głos.
Zmrużyłem oczy, pozwalając by wszystko zaczęło stopniowo przybierać konkretny kształt. Z początku widziałem tylko biały sufit i lampy, jednak po chwili dołączył do niego wentylator, ściany i czerwone włosy.
- Jestem w niebie? - wychrypiałem, dostrzegając Gerarda u swojego boku.
To on trzymał moją dłoń w swoich i przyglądał mi się badawczo z oczami spuchniętymi od płaczu.
- Naoglądałeś się za dużo romansideł... - westchnął z wyraźną ulgą. - Jak się czujesz?
Rozejrzałem się. Znajdowaliśmy się w białym pokoju, który w rzeczywistości był salą szpitalną. Leżało tu jeszcze jedno łóżko, jednak nikt go nie zajmował. Gdy dostrzegłem powbijane w moje dłonie igły, od razu poczułem chęć zwymiotowania. Czerwonowłosy powędrował za moim wzrokiem i wzdrygnął się. Poruszyłem palcami dłoni i pewien, że nie będzie mnie boleć sięgnąłem nią do policzka chłopaka. Uśmiechnąłem się delikatnie, zbyt zmęczony by odpowiedzieć.
- Czemu to zrobiłeś? - spytał, wbijając we mnie wzrok.
Zamarłem, próbując przypomnieć sobie to co zrobiłem. Nie było to trudne, wszystko wleciało mi do głowy i pogorszyło jedynie moje samopoczucie. Miarowe pikanie jakiegoś urządzenia, stojącego obok łóżka przyśpieszyło.
- Przepraszam Gerard... ja... nie mogłem się... - poczułem słoną łzę spływającą po moim policzku.
Nie byłem w stanie wykrztusić słowa więcej. Chłopak ponownie ścisnął moją dłoń i pochylił się nad nią tak, że włosy zasłoniły w całości jego twarz.
- Bałem się, że będzie z tobą tak samo jak z Alice... - jęknął.
Byłem pewien, że płacze. Nie potrafiłem zdobyć się na odpowiedź. Czułem się jakby te słowa wbiły się we mnie niczym nóż, jednak to ja byłem winowajcą, bo to ja zraniłem go bardziej.
- Przepraszam... - szepnąłem.
Położyłem wolną dłoń, do której przypięta była jakaś przeźroczysta rurka, na jego głowie. Spróbowałem się unieść, jednak marnie mi to wychodziło. W końcu, po wielu nieudanych próbach, przysiadłem pochylając się nad nim.
- Wybacz mi... - mruknąłem.
Musnąłem ustami, czubek jego głowy. Żadne słowa nie potrafiły wyrazić tego co czułem.
- Nie winię cię, po prostu... jest mi przykro. - odpowiedział.
Objąłem go, czując się słabo i co gorsza, podle.
- Co z moją matką i lekarzami? - zapytałem kilka minut później, chcą zmienić temat.
Chłopak podniósł się i otarł twarz.
- Jest na dole, a lekarze myślą, że próbowałeś popełnić samobójstwo. - powiedział jednym tchem.
- Co? - wydusiłem.
- Wiesz Frank... słuch też się leczy. - odparł z sarkazmem.
- Haha, strasznie zabawne. Co im powiedziałeś?
Odnosiłem wrażenie, że idę po schodach w których brakuje coraz większej ilości stopni.
- Że najwidoczniej pomyliłeś leki. Resztę musisz wyjaśnić sam.
- Dzięki. - powiedziałem całkiem szczerze.
Przerwało nam skrzypienie otwieranych drzwi. Gerard odsunął się raptownie ode mnie, spoglądając w tamtą stronę. Do pomieszczenia wszedł niski mężczyzna z piwnym brzuszkiem i szpakowatymi, ciemnymi włosami.
- Dzień dobry panie Iero. - powiedział basem.
- Dzień dobry. - odpowiedziałem cicho.
- Jak się pan czuje? - zaczął.
Zadął mi kilka rutynowych pytań, po czym przeszedł do sedna.
- Wiem, że może wydać się to pytanie dla pana niegrzeczne, ale czy uszczerbek na zdrowiu, wywołany nadużyciem leków był spowodowany przez pana umyślnie? - spytał wwiercając we mnie swoje natrętne spojrzenie, zza grubych okularów.
- Słucham?
- Spytam w prost. Czy próbował pan popełnić samobójstwo?
Ponownie zachciało mi się wymiotować. Gerard spojrzał na mnie z współczuciem, mrugając porozumiewawczo.
- Nie! - zaprzeczyłem udając oburzonego.
- To co się stało? - spytał.
Przypomniałem sobie błyskawicznie, co powiedział mi kilka minut temu Gerard, gdy mężczyzna nam przerwał.
- Źle się czułem, bolała mnie głowa, więc wyjąłem z szafki pierwsze lepsze opakowanie leków i wziąłem kilka pastylek.
- Kilka?
- Nic to nie dawało, więc wziąłem jeszcze... - dodałem.
Na moment zapadła głucha cisza i niemal słyszałem jak trybiki w głowie lekarza pracują, starając się podważyć moją odpowiedź.
- Czemu wziął pan akurat te leki? - spytał, akcentując przedostatnie słowo.
- Kręciło mi się w głowie i nawet nie próbowałem odczytać tego co było napisane na opakowaniu. Nie jestem farmaceutą, więc sama nazwa i tak by mnie nie powstrzymała. - wyjaśniłem wymijająco.
Mężczyzna wwiercił we mnie wzrok i przez chwilę zastanawiał się nad czymś. Gdy niezręczna cisza, przerywana jedynie pikaniem, przyprawiła mnie o prawdziwy ból głowy, przerwałem ją.
- Ja naprawdę nie chciałem nic sobie zrobić, jest przecież tyle osób które bym zranił. - teatralnie spojrzałem na Gerarda.
W zasadzie była to prawda, nie mógł bym go zostawić, nie po tym co już między nami zaszło. Mimo wszystkich cierpień, mimo tylu kłamstw, braku szczęścia i tego czego do tej pory nie miałem, kochałem swoje życie, bo on dał mi to wszystko czego zawsze pragnąłem. Poświęcił mi swój czas, uwagę i miłość, a tylko za tym podążałem każdego dnia... Tak mało, a tak trudno to zdobyć.
- Rozumiem. - westchnął lekarz. - Niech pan odpoczywa, dobrze to panu zrobi. - posłał mi uważne spojrzenie i wyszedł bez zbędnego słowa.
Przeniosłem wzrok na złote oczy. Czerwonowłosy z powrotem przysunął się do mnie.
- Chcę już wrócić do domu... - szepnąłem zarzucając mu dłonie na szyję.
- No co ty? Jesteś tu dopiero od wczoraj. - powiedział obejmując mnie w pasie.
Najgorsze minęło, a przynajmniej na razie, więc zaczęły mnie nawiedzać inne czarne myśli.
- A co z moją pracą i szkołą?
- Nie przejmuj się tym teraz. Jak powiedział ten grubasek „niech pan odpoczywa”. - powiedział doskonale naśladując głos lekarza.
Zsunął delikatnie moje dłonie ze swojego karku i wstał.
- A ty dokąd? - spytałem oburzony.
- Nie pusz się tak. Nie mogę tu przecież siedzieć całą dobę bez kawy.
Obrzuciłem go spojrzeniem dziecka, któremu zabrano zabawkę i ostrożnie położyłem się z powrotem na białej poduszce. Wycieńczony wszystkim co się właśnie wydarzyło, zamknąłem oczy. Poczułem usta na swoim policzku, a chwilę później usłyszałem oddalające się kroki Gerarda, wybijające rytm bicia mojego serca i pikania aparatury. Był tym powodem dla którego nie powinienem brać tych leków, a jednak... Miałem za słabą wolę. Byłem uzależniony? Z pewnością, ale jeszcze nie wiedziałem w jakim stopniu. To był jeden z wielu cieni, które podążały za mną, ale Gerard, który był moim prywatnym słońcem, gdy był blisko odganiał je wszystkie... 

czwartek, 10 maja 2012

11. Właśnie wybiła, ta czarna godzina...


Czas stał się pojęciem drugoplanowym. Nie liczyły się przesuwające wskazówki zegara, były tylko ozdobą pokoju, który rozpływał się wokół, tworząc morze kolorów. Najjaśniejsze były czerwone włosy przede mną. Nagle dostrzegłem pewien szczegół, który wywołał u mnie śmiech. Oderwałem się od Gerarda i zacząłem się zwijać na kanapie, trzymając się za brzuch. Chłopak odskoczył ode mnie jak poparzony, mrugając nerwowo i szukając wzrokiem źródła mojej reakcji.
- Co jest, Frank? - spytał wciąż zdenerwowany moim wybuchem wesołości.
- Nie no stary... pomarańczowe odrosty?! - wydusiłem z trudem.
Złotooki uśmiechnął się do mnie jak dorosły do dziecka chorego na porażenie mózgowe.
- A co myślałeś, że będą niebieskie? - zapytał z ironią.
Gdy uspokoiłem się na tyle by móc normalnie konwersować, usiadłem prosto i przybrałem minę profesjonalisty.
- A nie powinny być czarne, albo brązowe?
- Oh... widać, że fryzjerem to ty nie będziesz. - westchnął, mierzwiąc mi włosy.
Przysunąłem się z powrotem do niego zarzucając mu ręce na szyję.
- Może, ale za to będę królem kurczaków w KFC. - powiedziałem.
W odpowiedzi uśmiechnął się i przysunął swoją twarz do mojej. Po chwili nasze usta znów były złączone. Zmieniłem pozycje tak, aby siedzieć na kolanach Gerarda. Czułem jak jego dłonie błądzą po moich plecach i znajdują się coraz niżej. Byliśmy tak zaaferowani sobą nawzajem, że nie zauważyliśmy żadnej zmiany w otoczeniu, dopiero czyjś głos oderwał nas od siebie.
- No, no... Gerard. Nie sądziłem, że taki z ciebie macho.
Odwróciłem się gwałtownie, prawie spadając z kanapy. Udało mi się temu zapobiec tylko dzięki czerwonowłosemu, który wciąż trzymał mnie mocno nie zmieniając pozycji. W progu stał mniej więcej w moim wieku, wysoki blondyn. Włosy pokryte żelem zaczesał do tyłu. Zauważyłem pewne podobieństwo między niem, a Gerardem. Głównym tego powodem były jego oczy, także przypominające płynne złoto, jednak był trochę chudszy. Czerwonowłosy zsunął mnie delikatnie na bok, po czym wstał i podszedł do gościa. Oniemiały siedziałem nieruchomo, przyglądając się jak Gee podaje rękę przybyłemu, a chwile później obejmuje go wolnym ramieniem i klepie po plecach. Blondyn odwzajemnił ten niezrozumiały dla mnie przypływ uczuć, uśmiechając się.
- Strasznie się za tobą stęskniłem. - powiedział.
Nagle do głowy przyszło mi, że być może jest to były Gerarda, jednak odegnała te myśl odpowiedź czerwonowłosego.
- Ja za tobą też braciszku.
Wstałem z kanapy i podszedłem do nich niepewnie. Młodszy z braci wyciągnął ku mnie rękę, którą powoli uścisnąłem.
- Frank to mój brat Mikey. Mikey to mój... sam wiesz... Frank. - przedstawił nas sobie starszy z nich.
Usłyszałem w jego głowie lekkie skrępowanie, jednak ja z pewnością byłem dużo bardziej zawstydzony zaistniałą sytuacją.
- Cześć. - powiedziałem.
- Miło mi cię poznać. - odpowiedział Mikey.
- Może ja już pójdę... - zaproponowałem, robiąc krok w stronę wyjścia.
Gerard szybko złapał mnie za rękę i uśmiechnął się.
- No coś ty. Zajmę się tym tutaj. - spojrzał przelotnie na brata. - I do ciebie przyjdę. Zaczekaj na mnie na górze. - dodał.
- No dobra. - burknąłem.
Skierowałem się tam gdzie mi kazał i rozłożyłem się na jego łóżku, chcąc rozluźnić się chociaż trochę. Nowo poznany zachowywał się jakby już kiedyś był w takiej sytuacji. Ta myśl sprawiła, że zacząłem czuć się jeszcze gorzej. Kilka minut potem drzwi tworzyły się i wszedł przez nie gospodarz.
- Przepraszam cię za tę sytuacje. A mówiłem mu żeby dzwonił jeśli chce przyjechać... - westchnął siadając obok mnie.
Uśmiechnąłem się i podniosłem się tak aby nasze twarze znajdowały się na tej samej wysokości. Wplotłem palce w jego włosy i musnąłem wargami jego policzek.
- Do pokoju chyba nie wejdzie bez pukania? - spytałem przelotnie.
- Raczej nie, ale wątpię czy na długo da nam spokój.
Zacząłem pokrywać pocałunkami jego twarz, szyję, a następnie usta.
- Gerard! - rozległo się z dołu.
Chłopak spojrzał w stronę drzwi po czym zerknął na mnie z miną „ A nie mówiłem?”
- Przestałem go lubić odkąd nauczył się mówić.
- Może jednak pójdę? Przyjdę kiedy indziej. - powiedziałem.
Gerard jeszcze raz, czule mnie pocałował po czym wstał.
- Dobra. Do zobaczenia w szkole. - rzucił przez ramię wychodząc.
Ruszyłem chwilę później i dotarłem do drzwi wejściowych wołając „Na razie!” Odpowiedział mi głos blondyna dochodzący z kuchni.
- Gee, a gdzie się podziało mleko?
Zaśmiałem się cicho wychodząc na zewnątrz. Wiatr przywiał ze sobą chłodne powietrze, więc poprawiłem ubranie. Wróciłem do domu myśląc o czerwonowłosym i... jego byłym. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Mikey'a pomyślałem o dawnej miłości Gerarda. Jaki był? Czy dorównuje mu chodź trochę? Co razem przeżyli? Te pytania sprawiły, że zacząłem się czuć bardzo mały. Czy posunęli się dalej niż my dwoje? Czy kiedyś uprawiali seks? Po plecach przebiegł mi dreszcz, a moje ręce zaczęły się trząść. Ogarnęła mnie dziwna złość na myśl o blondynie. Gdyby nie on, może właśnie rozkoszował bym się ciepłem ust czerwonowłosego na swojej skórze. Sięgnąłem po gitarę chcąc skomponować nową melodię, oddającą to co teraz czułem. Między strunami Pansy nie dostrzegłem kostki, więc sięgnąłem do małej kieszonki wewnątrz pokrowca, w którym chowałem kilka. Moje palce zamiast natrafić na cienki plastik, dotknęły dość sporego prostokąta. Wyjąłem go i przyjrzałem mu się z dziwną tęsknotą. Było to białe pudełeczko tabletek, które schowałem do pokrowca na czarną godzinę. Najwyraźniej właśnie wybiła, ta „czarna godzina”. Przez chwilę chciałem po prostu wyrzucić opakowanie, lub odłożyć je na miejsce, jednak nawet nie drgnąłem, za to przyśpieszyło moje serce i oddech. Nie dowie się, pomyślałem. Moje palce mimo mojej woli otworzyły pudełko, by po chwili wyciągnąć z niego zawartość. Pomogła mi przy tym złość na brata mojego ukochanego. Kapsułek było dwadzieścia, o dwadzieścia za dużo jak dla zwykłego nastolatka, który nie ma ADHD. Zacząłem wyciągać jedną po drugiej i wrzucać je do gardła ze łzami w oczach. Nie dowie się... powtórzyłem w myślach. Uzależnienie było silniejsze od mojej wolnej woli. Przełykałem białe tabletki, czując jak zasycha mi w gardle. Po zużyciu prawie całego opakowania, zaczęło kręcić mi się w głowie. Zauważyłem, że trzymam w dłoni, już nie jedno, a trzy paczki leków. Zaśmiałem się głucho, nie wiedząc co jest źródłem mojego rozbawienia. Żołądek podszedł mi nagle do gardła, a po moich plecach spłynęła strużka potu. Siedziałem na łóżku próbując wyrwać się z otępienia. Przed moimi oczami zaczęły pojawiać się czarne plamki, zamazując obraz. Wszystko wirowałem, tylko ja siedziałem wciąż w miejscu przyglądając się jak świat w okół mnie zakrywa czarna peleryna. Usłyszałem głuche uderzenie i już byłem pewien, że jestem największym idiotą na świecie...

czwartek, 12 kwietnia 2012

10. Pożądanie...


Dzień w szkole minął zaskakująco szybko, ale może dlatego, że denerwowałem się z powodu pierwszego dnia w pracy, który zaczął się wcale nie najgorzej. Musiałem przez godzinę obserwować moją nową znajomą Steel, która miała pracować w tych samych godzinach co ja, aby załapać o co mniej więcej chodzi. Dziewczyna była bardzo miła i z chęcią pomagała mi we wszystkim. Razem zdarzało nam się wybuchać śmiechem, spowodowanym moimi pomyłkami. Dowiedziałem się, że ma 17 lat i mieszka po drugiej stronie miasta. Lubiła taniec, co było związane z muzyką, więc znaleźliśmy z łatwością wspólny język. Innymi słowy, praca w KFC była obdarzona samymi plusami, chociaż... jedynym minusem były niepasujące mi kompletnie, koszulki firmowe. Tak jak obiecał, pod koniec mojej pracy, przez szklane drzwi wszedł czerwonowłosy chłopak. Gdy tylko dostrzegłem go w tłumie, moją twarz rozpromienił szczery uśmiech. Spojrzałem szybko na zegarek i stwierdziłem, że będzie na mnie czekać pół godziny. Stałem akurat przy kasie, więc gdy nasze spojrzenia się zetknęły stanął na końcu kolejki prowadzącej do mnie...
- Dzień dobry, co panu podać? - spytałem, odsłaniając zęby, gdy tylko odchodził klient przed nim.
- No nie wiem... poproszę dwa Zingery. - odpowiedział po namyśle, mrugając do mnie porozumiewawczo.
Dostrzegłem kontem oka, że Steel przygląda mi się ze zdziwieniem. Wstukałem w kasę fiskalną nazwę zamówienia i spojrzałem na cenę.
- Należy się pięć, siedemdziesiąt osiem. - powiedziałem.
- Proszę. - powiedział, podając mi banknot dziesięciodolarowy.
Oddałem mu resztę i paragon, dostrzegając na jego twarzy łobuzerski uśmieszek. Zachowywał się jakby próbował mnie poderwać, co tylko mnie rozbawiło.
- Zaraz podaje. - powiedziałem, odwracając się.
Przygotowując zamówienie minąłem się z szarooką dziewczyną. Po chwili podeszła do mnie, prawdopodobnie po to by zrealizować swoje zamówienie. Nachyliła się ku mnie i spytała niepewnie.
- Czy ten facet nie jest trochę dziwny?
- Czemu tak uważasz? - zapytałem, powstrzymując się od śmiechu i nakładając zamówione kanapki do opakowania.
- Bo to wygląda, jakby on z tobą... flirtował. - powiedziała tonem, jakbym zupełnie tego nie zauważał.
Nie mogąc się powstrzymać, zacząłem chichotać.
- To mój przyjaciel. - powiedziałem, uspokajając się.
Dziewczyna przez chwile stała zastanawiając się nad tym. Na jej czole pojawiła się zabawna zmarszczka, jakby to wszystko uważnie analizowała. Po chwili spojrzała na mnie, zarumieniła się i uśmiechnęła.
- Przepraszam. Myślałam, że to jakiś psychopata. - powiedziała.
- W zasadzie to się bardzo nie pomyliłaś. - rzuciłem, wracając do lady z Zinger'ami.
Usłyszałem za sobą dźwięczny śmiech dziewczyny.
- Oto pana zamówienie. - powiedziałem, podając nieduży pakunek Gerardowi.
- Dziękuje. - powiedział, puszczając do mnie perskie oko.
- Smacznego. - dodałem, odprowadzając go wzrokiem, gdy odchodził.
Reszta czasu minęła stanowczo zbyt wolno. Gdy dobiegła końca ostatnia minuta, szybko zmieniłem koszulkę na mój zielony t-shirt. Narzuciłem jeszcze na plecy skórzaną kurtkę i wyszedłem z zaplecza.
- Hej. - powiedziałem podchodząc do czerwonowłosego.
- Cześć. - odpowiedział wstając i podając mi opakowanie, które sam wcześniej mu dawałem.
Sądząc po jego masie nie było puste.
- Wielkie dzięki. - powiedziałem, domyślając się dla kogo był przeznaczony drugi Zinger.
- Nie ma za co. - odpowiedział, odsłaniając lśniące zęby.
Zjadłem kanapkę po drodze, opowiadając mojemu towarzyszowi o pierwszym dniu w pracy.
- Więc w sumie nie było tak źle. - podsumowałem. - Jestem ci dozgonnie wdzięczny za to, że mnie tu przywlokłeś.
- Nie ma sprawy. - mruknął. - Może pójdziemy do mnie? Wypożyczyłem ten nowy horror „Dama w czerni”.
Wyraźnie się ożywił, gdy pokiwałem głową. Dotarliśmy do jego kanapy dość szybko. Przygotował do picia Cole i jakieś chipsy. Zanim włożył film do odtwarzacza spojrzał na mnie przeciągle. Dostrzegłem w jego bursztynowych oczach coś dziwnego. Przyglądał się mi jakby próbował podjąć jakąś decyzje. Gdy kąciki jego ust uniosły się lekko, ponownie pojawiło się owe, dziwne uczucie, dręczące mnie poprzedniego dnia. Chłopak w końcu odtworzył horror i zajął miejsce obok mnie z pilotem w ręku. Całą moją uwagę zajmowało to podejrzane uczucie, co nie pozwalało mi zbytnio zwracać uwagę na film. Odwróciłem głowę by dostrzec wyraz twarzy chłopaka. Wpatrywał się w ekran z wolną ręką za moimi plecami, położoną na oparciu siedzenia. Przejechałem wzrokiem po jego oczach, nosie, aż wreszcie zatrzymałem się na jego ustach... Były pełne i miały niespotykany, malinowy kolor. Zdawały się być niesamowicie delikatne. W pomieszczeniu zrobiło się dziwnie gorąco, jakby ktoś podkręcił ogrzewanie. Odchrząknąłem, ponieważ nagle zaschło mi w gardle. Chłopak odwrócił wzrok i zawiesił go na mojej twarzy. Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że miałem wrażenie, że doskonale wie co dzieje się w mojej głowie.
- O czym myślisz? - spytał.
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Może po prostu, nie chciał żebym domyślił się, że jest jasnowidzem?
- O... - musiałem się chwilę zastanowić, żeby dobrać odpowiednie słowa. - O tobie. - dokończyłem, czując jak na moją twarz wstępują rumieńce.
- A dokładniej? - ciągnął, nachylając się odrobinę w moją stronę.
Wciąż nie odrywał od moich oczy spojrzenia. Przez chwilę nie mogłem nic wykrztusić. Czułem się jak kretyn.
- Zastanawiam się nad tym co do ciebie czuję. - wyznałem w końcu.
Spuścił nagle wzrok, a jego twarz posmutniała. Spojrzał tępo w ekran telewizora na którym znajdował się Daniel Radcliffe, wystylizowany na postać z około dziewiętnastego wieku.
- A co czujesz? - spytał, obojętnie.
Przez dłuższy czas milczałem, próbując sam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Gdy znów na mnie zerknął jego złote oczy były dziwnie puste. Jego wzrok sprawił, że pospieszyłem z odpowiedzią.
- Bardzo cię lubię... - nie zareagował, jakby właśnie tego się spodziewał. - I jest coś jeszcze... - dodałem ciszej.
Znów wbił we mnie spojrzenie. Było ono pełne nadziei i oczekiwania, a jego tęczówki błyszczały.
- Tego nie da się tak po prostu powiedzieć... - zacytowałem jego własne słowa.
- Spróbuj mi to pokazać. - szepnął, tak samo jak ja w tamtą pamiętną noc.
Było to wtedy, gdy po raz pierwszy tak naprawdę się całowaliśmy. Gdy przypomniawszy sobie co wtedy czułem, niespodziewanie mnie olśniło.
- Jesteś pewien? - spytałem.
Zmarszczył brwi i pokiwał twierdząco głową. Do mojej głowy w końcu dotarło, czym było owe dziwne uczucie. Czułem to od dłuższego. Nawet podejrzewałem co to, jednak sam przed sobą bałem się do tego przyznać. Nachyliłem się lekko tak, że nasze twarze dzieliło kilka centymetrów. Poczułem na swojej twarzy jego ciepły oddech. Oprałem dłoń na jego torsie i musnąłem jego usta swoimi. Usłyszałem jak cicho mruczy, mrużąc oczy.
- Jesteś pewien, że właśnie tego chcesz? - zapytał.
Jego oczy przysłonięte wachlarzem gęstych rzęs, wyrażały niepewność, jakby się wahał.
- Tylko jeśli ty jesteś. - mruknąłem, zbliżając się do niego.
Najwyraźniej zniecierpliwiony, nachylił się do mnie i wplótł palce w moje czekoladowe włosy. Nasze usta znów połączyły się ze sobą. Czułem jak stopniowo jego ciało napiera na moje. Temperatura, znów uniosła się gwałtownie, sprawiając, że w kurtce było mi za gorąco. Zsunąłem ją z ramion i odrzuciłem w bok. Zarzuciłem ręce na szyję chłopaka. Dzielący nas materiał zaczął mi niemiłosiernie dokuczać. Zacząłem pokrywać pocałunkami policzek chłopaka, a następnie jego szyję, schodząc stale w dół. Nagle oderwały mnie od tego słowa, których nigdy bym się nie spodziewał.
- Kocham cię... - szepnął mi do ucha Gerard.
Nie wiedziałem, czy zdobędę się na odpowiedzenie. To co powiedział sprawiło mi ogromną przyjemność, bo tym uczuciem, które chodziło za mną jak cień było pożądanie. Nie mogłem tego przed sobą ukrywać, pragnąłem go...
- Też cię kocham... - zamruczałem.
Objąłem go jeszcze ściślej i przycisnąłem twarz do jego rozgrzanej piersi... 

niedziela, 25 marca 2012

9. Nie wybrzydzaj...


Gdy otworzyłem oczy, miałem wrażenie że ze snu wyrwało mnie zdenerwowanie. Wszystko robiłem w pośpiechu. Załatwiłem się ubrałem, umyłem, zjadłem śniadanie i wyszedłem na spotkanie z Gerardem. Zaskoczony nie dostrzegłem nigdzie płomiennych włosów. Niepewnie spojrzałem na zegarek. No tak, do umówionej pory zostało piętnaście minut. Tak jak on miał to w zwyczaju, oparłem się o lampę uliczną i z rękoma w kieszeniach rozpocząłem czekanie. Nie trwało ono długo, ponieważ chłopak przyszedł pięć minut później.
- Wcześnie jesteś. - powiedział, uśmiechając się.
- Racja, hej. - odpowiedziałem, podchodząc do niego.
Ruszyliśmy w stronę szkoły rozmawiając.
- To gdzie zaczynamy? - spytał z miną kłusownika, szykującego się na polowanie.
Zatarł przy tym teatralnie dłonie i łobuzersko się uśmiechnął. Ta mina sprawiła, że kolana mi zadrżały. Te niesamowite białe zęby, przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Nie, żeby wyglądały jak wampirze, po prostu znajdowały się w tych niesamowitych ustach. Boże, co ty robisz! Mój mózg sprowadził mnie na ziemię z krótkiej wycieczki. Uświadomiłem sobie, że Gerard wciąż czeka na odpowiedź.
- Mieszkam tu krócej, może coś mi doradzisz? - powiedziałem w końcu.
- To zależy od ciebie. Od tego co lubisz robić... - odpowiedział tamten, zastanawiając się.
- To niech będzie starbooks. - walnąłem bez zastanowienia.
- Oh... widzę w twoich oczach skrywaną miłość do kawy... - zaśmiał się z ironią.
- To naprawdę tak bardzo widać? - zażartowałem z miną pokutnika.
Oboje parsknęliśmy śmiechem, co spowodowało, że pragnąłem rozśmieszać czerwonowłosego non stop. Jego śmiech łaskotał w brzuchu i zarażał. Brzmiał niczym skomplikowana melodia pianina. Po moim ciele znów przebiegły dreszcze. Frank, weź się w garść. Jak zwykle najmądrzejszy rozum upominał mnie, niszcząc atmosferę panującą we mnie. Nawet nie zauważyłem kiedy, pogrążeni w rozmowie, dotarliśmy pod drzwi szkoły. Zaczynał się kolejny nudny dzień...
- Co powiesz na małe wagary? - spytałem, zniżając głos do szeptu.
Starałem się nadać głosowi jak najwięcej tajemniczości, jakbym planował jakiś zamach, czy też napad na bank.
- Nieładnie Frankie, nie ładnie... - odpowiedział grożąc mi palcem, jednak ruszył ze mną z powrotem w głąb ulic.
Uśmiechnąłem się najbardziej słodko jak potrafiłem i zatrzepotałem rzęsami, jakby decyzja nie była już postanowiona.
- No, ale tym razem ci daruję. - powiedział chłopak, po namyśle.
Wyszczerzyłem zęby. Skierowaliśmy się w głąb miasteczka. Staraliśmy się iść bocznymi uliczkami, żeby nikt nie przyczepił się do nas, że nie jesteśmy w szkole. Zerknąłem ukradkiem, na chłopaka. Szedł po mojej prawej pewnie i bez wahania. Kąciki jego ust, skierowane były ku górze, jednak nie patrzył na mnie. Odwróciłem wzrok, obojętnie zawieszając go na mijanych budynkach.
- Gdzie idziemy? - spytał, po jakimś czasie.
- Mam ochotę na loda. - odpowiedziałem szczerze.
Dopiero radosny i głośny śmiech Gerarda, uświadomił mi, że to zdanie posiada drugie dno. Spojrzałem na niego z powagą, jak dorosły na dziecko śmiejące się ze słowa „kupa”.
- Jasne, jest już dość ciepło na lody. - odpowiedział, akcentując ostatnie słowo.
Szturchnąłem go lekko ramieniem, jednak dalej naśmiewał się ze mnie. Dźwięk ten był tak niesamowity, że po moim ciele przechodziły ciarki. Spojrzałem znów na niego. W słońcu dostrzegłem jego białe zęby i przymrużone ze śmiechu, powieki. Po chwili dołączyłem do niego. Gdy wreszcie się uspokoiliśmy z szerokimi uśmiechami, skierowaliśmy się do piekarni, w której sprzedawano także lody. Gdy dotarliśmy na miejsce drobna, ruda, trzydziestolatka spytała nas o smak.
- Waniliowe. - odpowiedzieliśmy chórem, a po chwili, znów wybuchnęliśmy śmiechem.
Kobieta, kilka sekund przyglądała nam się podejrzliwie po czym nałożyła nam po jednej gałce na rożek. Grzecznie zapłaciliśmy i podziękowaliśmy. Ruszyliśmy uliczkami. Znów ukradkiem spoglądałem na Gerarda, podczas gdy on, szczerząc zęby, powoli pochłaniał swoją porcję. Patrząc tak na niego, obudziło się we mnie dziwne uczucie. Cisza wokół, stała się naglę zbyt przytłaczająca, więc pośpiesznie ją przewałem.
- Teraz do starbooks'a? - spytałem, siląc się na obojętność.
- Jeśli tak ci się spieszy... - uśmiechnął się promienie.
Ów, dziwne uczucie nasiliło się. Odwróciłem głowę w bok, aby nie dostrzegł wyrazu mojej twarzy. Co się z tobą dzieje Frank? Mózg znów pukał mi w czoło, nie rozumiejąc mojego zachowania. Z trudem udało mi się, nie odpowiedzieć na głos.
- Jak dobrze, że skończyłem szesnaście lat dwa miesiące temu. - westchnąłem.
-No, masz szczęście. Gdybyś ich nie miał, mógł bym ci... nie wiem jak to nazwać. - Przez chwilę zdawało się że żałuje, że zaczął to zdanie. - No wiesz... za coś płacić.
Zaśmiałem się myśląc początkowo, że to żart. Jaki ja jestem naiwny... Gdyby wszystko było wokół żartem, życie było by zbyt łatwe.
- Przecież jesteś w moim wieku. Pomyśl, jak by to wyglądało. - odpowiedziałem, jednak w moim głosie wyczuwalne było napięcie.
- Przykro mi, że muszę cię zasmucić, ale jestem od ciebie starszy. W kwietniu skończę dziewiętnaście lat. - wyznał, rumieniąc się lekko.
- Jak to? - ta informacja, szczerze mnie zdziwiła.
Gerard, ze swoimi czerwonymi włosami i błyszczącymi oczami, wyglądał jak przeciętny nastolatek, a w rzeczywistości był już dorosły.
- Zdarzyło mi się kilka razy powtarzać klasę. W trudnym okresie... - westchnął, cicho.
Między nami, na powrót, zapadła cisza. Zastanawiałem się co odpowiedzieć, jednak nic nie przychodziło mi do głowy. Wpatrywałem się z przesadnym skupieniem w swoje, znoszone, szare trampki. Przygryzłem wargę, żeby nie palnąć jakiejś głupoty. Mój lud, zniknął z zaskakującą szybkością. Wciąż milcząc doszliśmy do celu. Gerard skończył jeść i spojrzał na mnie, odsłaniając zęby.
- Idź, ja tu poczekam. - powiedział, swobodnym głosem.
- Trzymaj za mnie kciuki. - mruknąłem.
Przekroczyłem próg drzwi i do moich uszu dotarły brzęki i szmery rozmów, a do nosa, niezwykle przyjemny, zapach kawy. Ściany były pomalowane na ciepły, odcień brązu. Podłogę wyłożono podobnymi panelami. Całe pomieszczenie było pełne niskich stolików i kremowych sof. Ruszyłem do bufetu, w którym stały dwie osoby. Jedną z nich, była blondynka podobna do Nansy, a drugą brunet w średnim wieku. Mieli na sobie, brązowe fartuchy z logiem „Cafe Romance”. Skierowałem się do tej drugiej, ponieważ mężczyzna uśmiechał się przyjaźnie i sprawiał wrażenie sympatycznego.
- Dzień dobry. - powiedział, gdy tylko dotarłem, dostatecznie blisko lady. - Co podać?
- Nic... Chciałem tylko zapytać, czy może szukają państwo pracownika. - odpowiedziałem.
Starałem się zabrzmieć poważnie i oficjalnie, jednak lekkie jąkanie się, psuło cały efekt. Przygryzłem warkę ze zniecierpliwienia. Dostrzegłem lekkie zeskocznie na twarzy mojego rozmówcy, jednak zstąpił je szybko kolejnym uśmiechem.
- Zaraz zapytam. Niech pan chwileczkę poczeka. - oznajmił, po czym skierował się do blondynki obok.
Coś jej w skrócie wyjaśnił i poszedł na zaplecze. Nie czekałem długo, gdy wynurzył się z niego po chwili, z profesjonalną miną, czyli szczerząc zęby. Jego sympatyczność, stopniowo zaczynała mnie denerwować.
- Przykro mi, ale nikt nie jest potrzebny. - powiedział.
- Dziękuje. - rzuciłem i odszedłem.
Wyszedłem na zewnątrz z niekrytym przygnębieniem.
- Co, nie wyszło? - spytał Gerard, chociaż byłem pewien, że zna odpowiedź z wyrazu mojej twarzy.
Potwierdziłem to tylko skinieniem głowy. Ruszyliśmy dalej, kierując się do sklepu muzycznego. Właściwie, to ja prowadziłem, czerwonowłosy tylko za mną podążał. Zerknąłem na niego i dostrzegłem, że moja pierwsza porażka, nie zmieniła nic w wyrazie jego twarzy. Widząc, że go „podglądam”, położył mi rękę na ramieniu.
- Spodziewałeś się, że uda ci się za pierwszym razem? - spytał.
- Miałem taką cichą nadzieję... - burknąłem.
Chłopak zaśmiał się serdecznie, rozbawiony moim pesymizmem. Dotarliśmy do sklepu, jednak efekt był taki sam, co jedynie jeszcze bardziej, przygasiło moją motywację. To samo, powtórzyło się w bibliotece publicznej. Zrezygnowany spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwunasta, więc miniony czas, jeszcze bardziej mnie przygnębiał. Powłócząc nogami, skierowałem się w stronę parku.
- Już się poddałeś? - zażartował, złotooki. - Nie zależy ci na mnie?
Brzmiało to jak dowcip, jednak tak to właśnie mogło wyglądać.
- Oczywiście, że mi na tobie zależy. - wyznałem.
- To weź się w garść i chodź. - powiedział z entuzjazmem, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc w głąb miasteczka.
Nie miałem ani siły, ani chęci mu się wyrywać, więc potulnie ruszyłem za nim. Doszliśmy w okolice centrum. Gerard, wciąż trzymał moją dłoń w swojej, jednak nie przeszkadzało mi to. W pewnym momencie dostrzegłem znajomy szyld za obskurnym budynkiem.
- Oszalałeś? - spytałem, mojego przewodnika.
Za owym budynkiem, pojawił się jeszcze jeden, ale zupełnie inny. Ów szyld przedstawiał dziwnego człowieczka, a pod nim napis „KFC”. Wszystko to utrzymane w kolorze niebieskim, białym i czerwonym. Za owym budynkiem, pojawił się jeszcze jeden, ale zupełnie inny. Stęknąłem, zbliżając się do niego.
- Nie wybrzydzaj.
Zdawało mi się, że jest rozbawiony całą sytuacją. Westchnąłem, wiedząc że nie da za wygraną. Ah, ten uparciuch, pomyślałem. Lubiłem się z nim spierać, oczywiście z błahostek. Zawsze nieustępliwe bronił swojego zdania i podawał przeróżne argumenty, byle tylko trzymać przy swoim. Ściany budynku były czerwone. Nad wejściem wisiał szyld, a z okien widać było zatłoczone wnętrze. Przekroczyliśmy próg razem. Gerard zrobił to pewnie, aby popatrzeć na moje męki. Wnętrze było jasne, ale z pewnością nie przestronne. W wolnych miejscach poustawiano proste, białe stoły i podobne fotele. Spod bufetu, znajdującego się na wprost od wejścia, ciągnęła się spora kolejka. Efektowi przepełnienia, towarzyszył panujący w okół gwar. Rzuciłem czerwonowłosemu spojrzenie, cisnące błyskawicami. Ten puścił do mnie oko i pociągnął za rękaw do kolejki. Rozglądałem się wokół, ponieważ fast food w moim starym mieście był znacznie mniejszy i mniej oblegany. Stanęliśmy na końcu. Czekaliśmy dość długo, komentując wystrój. W końcu dotarłem do dziewczyny stojącej za ladą. Miała ciemne, długie włosy związane w luźny kucyk i zadurzy, niebieski t-shirt z logo na piersi i kołnierzykiem.
- Dzień dobry, co dla pana? - spytała monotonnym głosem.
- Chciałem tylko zapytać, czy może szukają państwo pracownika. - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, znacznie pewniej, niż za pierwszym razem.
- Chwileczkę... - powiedziała i wyszła, przez bordowe drzwi na zaplecze.
Gdy odchodziła dostrzegłem na jej szyi tatuaż, przedstawiający japoński symbol. Uśmiechnąłem się pod nosem. Od dłuższego czasy planowałem sobie wytatuować w podobnym miejscy skorpiona. Dziewczyna wróciła po chwili.
- Da się coś załatwić. - powiedziała i obdarzyła mnie szczerym uśmiechem.
Miała stalowe oczy, pokreślone czarną kredką. To wszystko świetnie komponowało się z jej jasną karnacją. Była mniej więcej w moim wieku. Zmieniła się z jakimś mężczyzną i pomogła mi załatwić wszystko. Godzinę później wyszedłem z fast food'a z pierwszą pracą i zadowolonym Gerardem u boku. Widocznie był rozbawiony całą sytuacją.
- I masz już z głowy szukanie pracy. - powiedział. - Będę przychodził tu i zamawiał u ciebie gigantyczne porcje, a na dodatek zostawiał ci resztę.
- Wiesz, że nie musisz. - odpowiedziałem, speszony.
- Ale chcę. Miło będzie cię odwiedzać w takim miejscu, a przy okazji się najem. - zażartował.
Owa dziewczyna, która mi pomogła, przedstawiła się Steel. Okazało się, że będziemy pracować na jednej zmianie. Wróciłem do domu zadowolony i na progu powiadomiłem moją rodzicielkę o swoim sukcesie. Lusi jedynie się uśmiechnęła i powiedziała, że możemy tu spróbować mieszkać dalej. W łóżku długo nie mogłem zasnąć, myśląc o kolejnych dniach w Pawnatucket...

środa, 14 marca 2012

8. Czy to musi się tak skończyć?


Dłonie mi drżały ze strachu. Czemu? Bezradnie usiadłem na ziemi i oparłem się o drzwi plecami. Po moim policzku słynęła samotna łza, gdy wpatrywałem się tępo w pudła czekające na zapełnienie. Wszystko wokół przyprawiało mnie o mdłości. Przed zwymiotowaniem chroniła mnie jedynie pustka w żołądku.
- To się nie może tak skończyć... - powiedziałem do siebie, łamiącym się głosem.
Muszę spróbować coś zrobić, obiecałem mu, pomyślałem. Jak topielec łapałem się każdej przepływającej przez moją głowę myśli. Co mogę zrobić? Nic nie przychodziło mi do głowy, jakby już nie istniała żadna nadzieja. Może potrafiłbym zapomnieć o Gerardzie, może mógł bym zaczynać na nowo wszystko od początku, jak po przeprowadzce tutaj. Nerwowo pokręciłem głową, pragnąc otrząsnąć te myśli. Nie, nie mógł bym tak go zostawić... Nigdy nie poznam osoby tak wspaniałej jak on. Nikt nie ma tak cudownego uśmiechu, nikt nie rozumie mnie tak dobrze bez słów, nikt nie ma tyle ze mną wspólnego, nikt. Przetarłem oczy, próbując wziąć się w garść. Czy to musi się tak skończyć? Nie stać nas, przebiegło przez moją głowę. Zaraz, powiedział cichy głos w mojej głowie, chodziło o pieniądze. Oczywiście, jaki ja jestem głupi! Nie było ich stać na utrzymanie, ale ile mogło nam brakować? Gdybym miał pracę... Wszystko nagle się rozjaśniło. Myśli stały się pewniejsze, a przyszłość raźniejsza. Ponownie otarłem twarz wierzchem dłoni. Wstałem na nogi i poszedłem do łazienki. Doprowadziłem swój wygląd do porządku i przebrałem się w końcu w czyste ubrania. Wyszedłem z pomieszczenia i podszedłem pod drzwi sypialni Jack'a i Lusi. Zapukałem w nie delikatnie i poczekałem na jakąś reakcję.
- Tak? - usłyszałem, stłumiony, kobiecy głos.
- Mamo. Mogę z tobą porozmawiać? - zapytałem, zmuszając się do uprzejmego tonu.
- Chwileczkę... - dobiegło w odpowiedzi.
Nie trwała ona długo i po kilku sekundach, niska kobieta stała naprzeciwko mnie na progu sypialni. Jej niebieskie oczy, dały mi do zrozumienia, że wciąż jest na mnie zła.
- Możemy pomówić na dole? - spytałem, najgrzeczniej jak potrafiłem.
Chwile się zastanawiała, po czym kiwnęła twierdząco głową. Przeszliśmy razem do kuchni. Tam, przysiadła na krześle i spojrzała na mnie z zainteresowaniem.
- Przede wszystkim, przepraszam za to co zrobiłem...
To, że zdobyłem się na przeprosiny było cudem, ale czego się nie robi dla ukochanego? Te słowa zabrzmiały nadzwyczaj normalnie w mojej głowie, a jednak coś w nich nie pasowało. Twarz mojej rodzicielki rozjaśnił lekki uśmiech, z powodu mojej skruchy.
- I chciałem zapytać, czy... gdybym zaczął pracować... - zacząłem, niepewnie. - Czy moglibyśmy tu zostać?
To, że byłem gotowy zacząć pracować, zaskoczyło ją. Wpatrywała się we mnie podejrzliwie. Gdy uświadomiłem sobie, dla kogo to robię, wszystko co razem zrobiliśmy zaczynało do mnie wracać.
- A gdzie miał byś pracować? - spytała.
- Jeszcze nie wiem. Coś znajdę. - odpowiedziałem z przekonaniem.
Zlustrowała mnie znów wzrokiem, po czym dodała.
- Jesteś pewien?
- Tak – odparłem gorliwie.
- Moglibyśmy spróbować... - zastanowiła się, odwracając wzrok w zamyśleniu. - No dobrze. Jeśli znajdziesz pracę w ciągu tygodnia i będzie dosyć opłacalna, możemy tu zostać.
- Dziękuje! - odpowiedziałem, jeszcze bardziej entuzjastycznie.
Zdobyłem się na nieśmiały uścisk wdzięczności. Lusi uśmiechnęła się radośnie na ten przypływ czułości, jednak ja dobrze wiedziałem, że jest on sztuczny i wymuszony. Gdy zbliżałem się do niej, myślałem o cudownych, ogniście czerwonych włosach. Wróciłem do swojego pokoju, w którym pudła przesunąłem w sam jego kąt. Zerknąłem na zegarek. Była osiemnasta, więc wychodzenie teraz nie miało sensu. Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Gerarda.
- Halo? - usłyszałem, po trzech sygnałach.
- Nie wiesz, gdzie szukają pracowników? - spytałem z radością.
Musiał ją widocznie wyczuć, bo zaśmiał się. Ten dźwięk przypominał sam w sobie muzykę.
- Nie, ale z chęcią pomogę ci znaleźć takie miejsce. - powiedział, uradowany.
- Świetnie. Może jutro po szkole? - spytałem.
- Pewnie.
- To do zobaczenia. - pożegnałem się i rozłączyłem.
Zostanę tu, powiedziało uradowane serce, jednak rozum przerwał mu taniec radości. Gdzie mogę pracować? Przez głowę przeleciała mi cała okolica. Mogłem zajrzeć do mnóstwa miejsc: starbooksa, sklepu muzycznego, biblioteki. W każdym z wymienionych dostrzegałem coś dla siebie. Uwielbiałem pić kawę, kochałem muzykę i lubiłem czytać. Biblioteka jednak mimo wszystko odpadała, bo co mógł bym tam robić? Zmęczony sięgnąłem po książkę od fizyki i pogrążyłem się w nauce, chodź nie przychodziło mi to łato. W końcu czekał mnie tydzień prawdy... Nie, to trochę głupio brzmi, ale niech już tak będzie. Jednego byłem pewien, ode mnie zależy, czy mogę zostać tu z Gerardem. To imię wywołało u mnie dziwne poczucie niepokoju. Zdałem sobie dopiero sprawę, co między nami zaszło. Nagła prawda, wlała się do mojego mózgu, powodując w nim kompletny chaos. Znałem to uczucie, nawiedzało mnie przy każdym dotyku jego ust... Przecież jestem chłopakiem, pomyślałem, podnosząc głowę znad książki i wbijając wzrok w ścianę. On też nim jest, dodał cichy głosik z tyłu czaszki, zapewne należący do przemądrzałej podświadomości.
- Oj zamknij się... - mruknąłem do niej, a w zasadzie do siebie.
Ale taka była prawda. Byliśmy parą zakochanych w sobie chłopaków, a przecież to się nazywa homoseksualizmem. Ja nie jestem gejem, pomyślałem w obronnym geście, ale to co razem zrobiliśmy do tej pory mówiło samo za siebie. Spróbowałem opróżnić głowę, z tych ponurych rozmyślań, jednak nie dawały one za wygraną. Zrezygnowany odłożyłem książkę na miejsce i udałem się do łazienki. Tam, po rozebraniu się, wszedłem pod chłodne strumienie wody z prysznica. Nagłe zimno pozwoliło mi trzeźwiej myśleć. Chłostało moje plecy i twarz. Zamknąłem oczy, opierając się o równie pozbawioną ciepła ścianę. Westchnąłem, co stłumił wszechobecny szum wody. Kim jestem? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie, bez długiego zastanowienia. Nasuwała mi się najbardziej banalna i zarówno nieodpowiednia odpowiedź, ale jednak byłem... Frankiem Iero. Chłopakiem który szuka pracy, kocha muzykę, uwielbia kawę, śmieje się z marnych sucharów i kocha... Gerarda Way'a. W myślach brzmiało to logicznie i składnie, jednak w życiu nie odważył bym się na wypowiedzenie tych słów głośno. Ale czy naprawdę go kochałem? W końcu mając siedemnaście lat zdarzały się ludziom szczenięce zauroczenia, ale to jednak było coś więcej. Przede wszystkim był moim przyjacielem, ale ten pocałunek... Wspomnienie tamtego dnia, gdy spotkały się nasze usta, było bezcenne. Moje ciało wypełniała wtedy dziwna przyjemność i... Sam nie wiedziałem. Była to bezimienna zachcianka. Gdy moją skórę całkiem pokryła gęsia skórka wyłączyłem wodę i wyszedłem spod prysznica. Ubrałem się w piżamę i poszedłem z powrotem do pokoju. Wdrapałem się na łóżko i po raz kolejny wpatrywałem się w czerwone imię nade mną. Przymknąłem oczy i moje myśli znów zaatakowały wspomnienia.

Z niesamowitą prędkością złapał mnie za nadgarstki i popychając lekko, przygwoździł do ściany budynku, przed którym staliśmy. Zbliżył swoją twarz do mojej. Mimowolnie jęknąłem cicho, gdy Gerarda przybliżał się bardziej, zaciskając uścisk. Ustami objął moje wargi, uniemożliwiając mi jakikolwiek odgłos. Poruszał nimi ostrożnie w czułym pocałunku. Moje ciało zastygło, jakby było z wosku. Jego dotyk... pomyślałem. Jego chłodne ręce, zaciśnięte na moich... Jego nieobecne spojrzenie... Jego usta...
Czułem napierające stopniowo na mnie ciało. Język chłopaka wsunął się do mojego podniebienia rozpoczynając jego penetrację. Pocałunek stał się bardziej zachłanny i brutalny. Mimo wszystko ból w nadgarstkach, zmienił się w rozkosz z tej bliskości.

Miałem dziwne wrażenie, że chciałbym to powtórzyć. Ta myśl sprawiła, że wszystkie inne pofrunęły już na kolorowych jednorożców do krainy Morfeusza. Tylko ona sprawiała, że jakaś część mnie nie chciała spokojnie zasnąć...