Las był niesamowicie gęsty. Każdy
mój krok, wiązał się z kolejnym potknięciem o korzeń czy krzew.
Nachodzące na siebie liście tworzyły nade mną ciemnozieloną
kopułę, przez którą nie przenikał choćby najmniejszy promień
słońca. Nieważne było ile czasu przedzierałem się przez ten
gąszcz wciąż, jakby kręciłem się w kółko, po tym labiryncie
nie znającego dnia czy nocy. Co i raz napotykałem dziwne przeszkody
w postaci powalonych pni czy dzikich zwierząt, które omijałem
szerokim łukiem, stąpając ostrożnie po wysuszonej ziemi. Biegłem
bez postoju, mimo głodu i pragnienia. Cisza tego miejsca,
przyprawiała mnie o migrenę. Nie dochodziły do mnie nawet odległe
śpiewy ptaków. Wciąż biegłem i wciąż wpadałem na liczne
konary, zamykające mnie w swojej olbrzymiej pułapce. Nieraz zdawało
mi się że coś, lub ktoś mnie obserwuje. Być może były to tylko
urojenia, tak samo jak wrażenie że ktoś mnie uparcie goni. Ten
bieg był ucieczką, lecz jeszcze nie wiedziałem przed czym. Niemal
czułem czyjś oddech na karku, gdy omijałem kolejną przeszkodę
lasu. Gdy tak pokonywałem ten bezgraniczny dystans, poczułem jak
coś łapie mnie za ramię, coś ciepłego, niemal gorącego...
- Puszczaj! - krzyknąłem.
Otworzyłem oczy, unosząc się
gwałtownie na szpitalnym łóżku. W poniszczeniu było bardzo
jasno. Wszystko było pogrążone w bieli, oprócz czerwieni włosów
Gerarda, który odskoczył ode mnie gwałtownie.
- Frank... - szepnął.
Patrzył na mnie, jakby myślał, że
krzyknąłem do niego.
- Przepraszam ja.... miałem dziwny
sen. - wyjaśniłem nie dając dojść mu do słowa.
Chłopak spojrzał na mnie z czułością,
oraz dziwną ulgą i przysiadł z powrotem na białym posłaniu, tuż
obok mnie.
- Wiem, dlatego próbowałem cię
obudzić. - powiedział.
Po chwili do pomieszczenia weszła
pielęgniarka, zaalarmowana moim krzykiem. Szybko rozejrzała się,
po czym podeszła do mnie.
- Wszystko w porządku? - spytała.
- Tak. Po prostu miałem zły sen. -
wytłumaczyłem pośpiesznie.
Gerard obdarzył mnie szczerym,
delikatnym uśmiechem.
- Uf... w porządku. - rzuciła, po
czym sprawdziła czy wszystko jest na swoim miejscu.
Zawiesiła na dłużej krytyczny wzrok
jedynie na czerwonowłosym, który wyszczerzył się do niej
przymilnie. Kobieta pokręciła głową odwzajemniając uśmiech, po
czym wyszła, zostawiając nas znów samych.
- Ile spałem? - zapytałem,
przysuwając się bliżej mojego rozmówcy.
- Wystarczająco, nawet jak dla
niedźwiedzia. - odpowiedział, spoglądając na zegar, wiszący na
ścianie.
Podążyłem za jego wzrokiem,
niepewien co zobaczę. Według tego co dostrzegłem była trzecia.
- W nocy? - jęknąłem, wyglądając
przez okno na ciemne wciąż niebo i wiszący na nim księżyc.
- Jak tak dalej pójdzie, całkiem ci
się przestawi wewnętrzny zegar. I mi też. - westchnął, ziewając
przeciągle.
Rozejrzałem się za kalendarzem,
jednak nigdzie żadnego nie dostrzegłem.
- Który dzisiaj? - spytałem
przeciągając się i prostując zbolałe kości.
Chłopak uśmiechnął się krzywo, po
czym odpowiedział z udawaną zgrozą w głosie.
- Piątek trzynastego...
- Ten niby przesądny?
W odpowiedzi pokiwał powoli głową.
Sięgnąłem za plecy po poduszkę i rzuciłem nią w jego poważną
twarz. Roześmialiśmy się oboje. Jego ciepły śmiech niósł
ukojenie dla moich skołatanych myśli.
- To kiedy mnie wypisują? - pytałem
dalej.
- Pechowo dzisiaj. - westchnął.
- Pechowo? - powtórzyłem speszony.
Ponownie pokiwał głową, odkładając
moją poduszkę na miejsce.
- A to niby czemu? - drążyłem.
- Ponieważ nie będę mógł się
śmiać z tego jak chrapiesz u ciebie w domu. - odparł z sarkazmem.
Uśmiechnąłem się gorzko, słysząc
jego słowa.
- Ja nie chrapię! - rzuciłem.
- Owszem, chrapiesz. - przekomarzał
się ze mną.
- Chyba wiem lepiej!
- Niby jakim cudem, skoro wtedy śpisz?
Nasza udawana kłótnia i śmiechy
sprawiły, że jakiś czas później ponownie pojawiła się ta sama
pielęgniarka, jednak tylko po to by nas uciszyć. Mimo wszystko,
wciąż szczerzyliśmy się jak jakieś pięciolatki bawiące się w
piaskownicy. Nawet nie próbowałem zasnąć. Jedyne co przeszkadzało
nam w dowcipach była moja czkawka, wywołana aż zbyt częstymi
atakami rozbawienia i kobieta uspokajająca nas co jakiś czas. Jak
mówił Gerard, tego samego dnia, wczesnym rankiem wypuszczono mnie
do domu. Po umówieniu się na wizytę kontrolną opuściłem
szpital, mrugając do dobrze już znanej pielęgniarki. Gdy tylko
minąłem próg, wziąłem głęboki wdech.
- Czuje się jakby wypuścili mnie z
więzienia po pięciu latach. - westchnąłem.
Samochód Jack'a stał zaparkowany przy
krawężniku. Zaskoczył mnie ten widok, więc zatrzymałem się
kilka kroków od niego.
- Nie jestem twoją matką, żeby
zajmować się tobą całą dobę... - zaczął Gerard. - ...chociaż
bardzo bym chciał. Wracam piechotą, ale wpadnę do ciebie po
południu.
- Nie możesz jechać z nami? -
spytałem.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę,
jak głupio to zabrzmiało, ponieważ opowiadałem czerwonowłosemu o
Jack'u w raczej niekorzystnym świetle.
- Ech.... Niech ci będzie. Jeśli nie
pojawisz się do czwartej zgłaszam twoje zaginięcie na policję. -
zagroziłem.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, że mam
teraz w domu dodatkową gębę do wykarmienia, która i tak narzeka
na to, że wciąż cię pilnuję. - powiedział, odchodząc
chodnikiem.
Pomachałem mu krótko, kierując się
do auta. Wsiadłem do srebrnego Daewoo z mieszanymi uczuciami.
- Cześć. - powiedział mężczyzna,
siedzący na miejscu kierowcy.
Nawet nie zerknąłem w jego kierunku.
Po prostu burknąłem coś w odpowiedzi, zapinając pas.
- Żebyś wiedział jak twoja matka się
o ciebie martwiła. - zaczął. - Przez ciebie mieliśmy mnóstwo
kłopotów! W ogóle skąd w domu były te leki? - powiedział,
podnosząc głos.
Odczekałem kilka sekund chcąc, aby
się wpierw uspokoił. Wyjrzałem przez okno widząc przez nie,
oddalający się budynek szpitala. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że
to właśnie tu, zmarła Alice.
- Skąd mam wiedzieć? - rzuciłem w
końcu, obojętnym tonem.
Całkiem nieźle odgrywałem swoją
rolę, przyznałem przed samym sobą. W drodze do domu nie odezwałem
się już słowem. Jack też nie był zbytnio rozmowny, więc podróż
nie była wcale taka zła jak myślałem. Gdy znalazłem się w
salonie Lusi prawie biegiem, wyszła z kuchni i objęła mnie mocno.
Poczułem się nieswojo w ramionach matki, jakby była kimś obcym,
kimś kogo widzę pierwszy raz w życiu. Ze zdumieniem spostrzegłem
w jej oczach łzy, nie wiedząc jednak czy smutku, czy radości.
- Ohh, Frank! Nawet nie wiesz jak się
o ciebie martwiłam. - wydusiła w końcu mnie puszczając.
Przyjąłem te słowa bez kiwnięcia
palca. Po prostu pozwoliłem by jej czułe słowa, spłynęły po
mnie jak po szkle. Gdy wyjaśniłem przyczynę mojego znalezienia się
w szpitalu, poszedłem do swojego pokoju. Nic się tu właściwie nie
zmieniło. Pansy nadal leżała przy łóżku, więc schowałem ją
do pokrowca. Położyłem się na pościeli w ubraniu, co chwila
zerkając na zegarek. „Gerard, a tylko spróbuj się spóźnić”,
myślałem gorączkowo. Czas wciąż płynął, dając o sobie znać
przez tykanie zegara naściennego. Jeszcze pół godziny... Jeszcze
dwadzieścia minut... Jeszcze kwadrans... Dziesięć minut... Zostało
mu tylko pięć minut... 3 sekundy... 2... 1...
- Czas dzwonić na policję. -
szepnąłem, zsuwając się z łóżka.
Sięgnąłem po telefon i wybrałem
numer Gerarda. W słuchawce rozbrzmiało kilka sygnałów, a po
chwili kobiecy głos „ Abonament jest czasowo...” Szybko
rozłączyłem się i ponowiłem próbę, jednak z dziwnym
zaniepokojeniem. Tym razem po chwili usłyszałem znajomy głos.
- Halo? - Gerard brzmiał jakoś
inaczej niż zwykle.
- Policja? Chciałbym zgłosić
zaginięcie Gerarda Way'a. - powiedziałem.
- Przepraszam Frank... - usłyszałem.
- Nie przyszedłem, bo się źle czuję.
- Jak to? Co ci jest? - dopytywałem
przestraszony, słysząc że kaszle.
- Nie wiem. Boli mnie głowa i mam
straszny kaszel... - jęknął.
- Tak nagle? To trochę dziwne. -
westchnąłem. - Ale chyba nie jest bardzo źle?
- Nie wiem. Też nic nie rozumiem.
Porozmawiamy niedługo. Do zobaczenia. - powiedział i rozłączył
się.
Odłożyłem telefon na miejscu,
analizując każde wychrypiane przez niego słowo. Czy naprawdę mógł
się tak źle poczuć, w tak krótkim czasie? Pozostawało mi jedynie
czekać, do następnego dnia by przekonać się o tym w szkole, ale
jeśli go nie będzie... Zdałem sobie sprawę, jak bardzo ważny
jest dla mnie Gerard. Bez niego to wszystko nie miało by sensu. Po
co bym nadal tu jeszcze sterczał, gdybym go nie miał? Ciarki
przebiegły mi po plecach, gdy zacząłem sobie wyobrażać, to co by
mnie czekało bez czerwonowłosego. Odgoniłem od siebie złe myśli
i zacząłem pakowanie się do szkoły. Oby jutro tam był, oby
czekał...
O,O To było takie dziwneeee ;] Tak nagle zachorował? X__________X Może to jaka epidemia jest?? Żeby szybciutko to się wyjaśniło. Jejku jeszcze ten piątek 13-tego... *,* Jestem przesądna ;D
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam całość w 2 godziny *.* Dziewczyno świetnie piszesz :D Czekam na następną notkę :D A ten piątek 13-tego jakoś złowrogo brzmi...boję się go O.o Zapraszam do mnie :D http://love-hurts-but-lies-kill.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńcoś kręci...zobaczymy dalej :)
OdpowiedzUsuńlecę do następnego ;D