środa, 13 czerwca 2012

13. Piątek trzynastego...


Las był niesamowicie gęsty. Każdy mój krok, wiązał się z kolejnym potknięciem o korzeń czy krzew. Nachodzące na siebie liście tworzyły nade mną ciemnozieloną kopułę, przez którą nie przenikał choćby najmniejszy promień słońca. Nieważne było ile czasu przedzierałem się przez ten gąszcz wciąż, jakby kręciłem się w kółko, po tym labiryncie nie znającego dnia czy nocy. Co i raz napotykałem dziwne przeszkody w postaci powalonych pni czy dzikich zwierząt, które omijałem szerokim łukiem, stąpając ostrożnie po wysuszonej ziemi. Biegłem bez postoju, mimo głodu i pragnienia. Cisza tego miejsca, przyprawiała mnie o migrenę. Nie dochodziły do mnie nawet odległe śpiewy ptaków. Wciąż biegłem i wciąż wpadałem na liczne konary, zamykające mnie w swojej olbrzymiej pułapce. Nieraz zdawało mi się że coś, lub ktoś mnie obserwuje. Być może były to tylko urojenia, tak samo jak wrażenie że ktoś mnie uparcie goni. Ten bieg był ucieczką, lecz jeszcze nie wiedziałem przed czym. Niemal czułem czyjś oddech na karku, gdy omijałem kolejną przeszkodę lasu. Gdy tak pokonywałem ten bezgraniczny dystans, poczułem jak coś łapie mnie za ramię, coś ciepłego, niemal gorącego...
- Puszczaj! - krzyknąłem.
Otworzyłem oczy, unosząc się gwałtownie na szpitalnym łóżku. W poniszczeniu było bardzo jasno. Wszystko było pogrążone w bieli, oprócz czerwieni włosów Gerarda, który odskoczył ode mnie gwałtownie.
- Frank... - szepnął.
Patrzył na mnie, jakby myślał, że krzyknąłem do niego.
- Przepraszam ja.... miałem dziwny sen. - wyjaśniłem nie dając dojść mu do słowa.
Chłopak spojrzał na mnie z czułością, oraz dziwną ulgą i przysiadł z powrotem na białym posłaniu, tuż obok mnie.
- Wiem, dlatego próbowałem cię obudzić. - powiedział.
Po chwili do pomieszczenia weszła pielęgniarka, zaalarmowana moim krzykiem. Szybko rozejrzała się, po czym podeszła do mnie.
- Wszystko w porządku? - spytała.
- Tak. Po prostu miałem zły sen. - wytłumaczyłem pośpiesznie.
Gerard obdarzył mnie szczerym, delikatnym uśmiechem.
- Uf... w porządku. - rzuciła, po czym sprawdziła czy wszystko jest na swoim miejscu.
Zawiesiła na dłużej krytyczny wzrok jedynie na czerwonowłosym, który wyszczerzył się do niej przymilnie. Kobieta pokręciła głową odwzajemniając uśmiech, po czym wyszła, zostawiając nas znów samych.
- Ile spałem? - zapytałem, przysuwając się bliżej mojego rozmówcy.
- Wystarczająco, nawet jak dla niedźwiedzia. - odpowiedział, spoglądając na zegar, wiszący na ścianie.
Podążyłem za jego wzrokiem, niepewien co zobaczę. Według tego co dostrzegłem była trzecia.
- W nocy? - jęknąłem, wyglądając przez okno na ciemne wciąż niebo i wiszący na nim księżyc.
- Jak tak dalej pójdzie, całkiem ci się przestawi wewnętrzny zegar. I mi też. - westchnął, ziewając przeciągle.
Rozejrzałem się za kalendarzem, jednak nigdzie żadnego nie dostrzegłem.
- Który dzisiaj? - spytałem przeciągając się i prostując zbolałe kości.
Chłopak uśmiechnął się krzywo, po czym odpowiedział z udawaną zgrozą w głosie.
- Piątek trzynastego...
- Ten niby przesądny?
W odpowiedzi pokiwał powoli głową. Sięgnąłem za plecy po poduszkę i rzuciłem nią w jego poważną twarz. Roześmialiśmy się oboje. Jego ciepły śmiech niósł ukojenie dla moich skołatanych myśli.
- To kiedy mnie wypisują? - pytałem dalej.
- Pechowo dzisiaj. - westchnął.
- Pechowo? - powtórzyłem speszony.
Ponownie pokiwał głową, odkładając moją poduszkę na miejsce.
- A to niby czemu? - drążyłem.
- Ponieważ nie będę mógł się śmiać z tego jak chrapiesz u ciebie w domu. - odparł z sarkazmem.
Uśmiechnąłem się gorzko, słysząc jego słowa.
- Ja nie chrapię! - rzuciłem.
- Owszem, chrapiesz. - przekomarzał się ze mną.
- Chyba wiem lepiej!
- Niby jakim cudem, skoro wtedy śpisz?
Nasza udawana kłótnia i śmiechy sprawiły, że jakiś czas później ponownie pojawiła się ta sama pielęgniarka, jednak tylko po to by nas uciszyć. Mimo wszystko, wciąż szczerzyliśmy się jak jakieś pięciolatki bawiące się w piaskownicy. Nawet nie próbowałem zasnąć. Jedyne co przeszkadzało nam w dowcipach była moja czkawka, wywołana aż zbyt częstymi atakami rozbawienia i kobieta uspokajająca nas co jakiś czas. Jak mówił Gerard, tego samego dnia, wczesnym rankiem wypuszczono mnie do domu. Po umówieniu się na wizytę kontrolną opuściłem szpital, mrugając do dobrze już znanej pielęgniarki. Gdy tylko minąłem próg, wziąłem głęboki wdech.
- Czuje się jakby wypuścili mnie z więzienia po pięciu latach. - westchnąłem.
Samochód Jack'a stał zaparkowany przy krawężniku. Zaskoczył mnie ten widok, więc zatrzymałem się kilka kroków od niego.
- Nie jestem twoją matką, żeby zajmować się tobą całą dobę... - zaczął Gerard. - ...chociaż bardzo bym chciał. Wracam piechotą, ale wpadnę do ciebie po południu.
- Nie możesz jechać z nami? - spytałem.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało, ponieważ opowiadałem czerwonowłosemu o Jack'u w raczej niekorzystnym świetle.
- Ech.... Niech ci będzie. Jeśli nie pojawisz się do czwartej zgłaszam twoje zaginięcie na policję. - zagroziłem.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, że mam teraz w domu dodatkową gębę do wykarmienia, która i tak narzeka na to, że wciąż cię pilnuję. - powiedział, odchodząc chodnikiem.
Pomachałem mu krótko, kierując się do auta. Wsiadłem do srebrnego Daewoo z mieszanymi uczuciami.
- Cześć. - powiedział mężczyzna, siedzący na miejscu kierowcy.
Nawet nie zerknąłem w jego kierunku. Po prostu burknąłem coś w odpowiedzi, zapinając pas.
- Żebyś wiedział jak twoja matka się o ciebie martwiła. - zaczął. - Przez ciebie mieliśmy mnóstwo kłopotów! W ogóle skąd w domu były te leki? - powiedział, podnosząc głos.
Odczekałem kilka sekund chcąc, aby się wpierw uspokoił. Wyjrzałem przez okno widząc przez nie, oddalający się budynek szpitala. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że to właśnie tu, zmarła Alice.
- Skąd mam wiedzieć? - rzuciłem w końcu, obojętnym tonem.
Całkiem nieźle odgrywałem swoją rolę, przyznałem przed samym sobą. W drodze do domu nie odezwałem się już słowem. Jack też nie był zbytnio rozmowny, więc podróż nie była wcale taka zła jak myślałem. Gdy znalazłem się w salonie Lusi prawie biegiem, wyszła z kuchni i objęła mnie mocno. Poczułem się nieswojo w ramionach matki, jakby była kimś obcym, kimś kogo widzę pierwszy raz w życiu. Ze zdumieniem spostrzegłem w jej oczach łzy, nie wiedząc jednak czy smutku, czy radości.
- Ohh, Frank! Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłam. - wydusiła w końcu mnie puszczając.
Przyjąłem te słowa bez kiwnięcia palca. Po prostu pozwoliłem by jej czułe słowa, spłynęły po mnie jak po szkle. Gdy wyjaśniłem przyczynę mojego znalezienia się w szpitalu, poszedłem do swojego pokoju. Nic się tu właściwie nie zmieniło. Pansy nadal leżała przy łóżku, więc schowałem ją do pokrowca. Położyłem się na pościeli w ubraniu, co chwila zerkając na zegarek. „Gerard, a tylko spróbuj się spóźnić”, myślałem gorączkowo. Czas wciąż płynął, dając o sobie znać przez tykanie zegara naściennego. Jeszcze pół godziny... Jeszcze dwadzieścia minut... Jeszcze kwadrans... Dziesięć minut... Zostało mu tylko pięć minut... 3 sekundy... 2... 1...
- Czas dzwonić na policję. - szepnąłem, zsuwając się z łóżka.
Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Gerarda. W słuchawce rozbrzmiało kilka sygnałów, a po chwili kobiecy głos „ Abonament jest czasowo...” Szybko rozłączyłem się i ponowiłem próbę, jednak z dziwnym zaniepokojeniem. Tym razem po chwili usłyszałem znajomy głos.
- Halo? - Gerard brzmiał jakoś inaczej niż zwykle.
- Policja? Chciałbym zgłosić zaginięcie Gerarda Way'a. - powiedziałem.
- Przepraszam Frank... - usłyszałem. - Nie przyszedłem, bo się źle czuję.
- Jak to? Co ci jest? - dopytywałem przestraszony, słysząc że kaszle.
- Nie wiem. Boli mnie głowa i mam straszny kaszel... - jęknął.
- Tak nagle? To trochę dziwne. - westchnąłem. - Ale chyba nie jest bardzo źle?
- Nie wiem. Też nic nie rozumiem. Porozmawiamy niedługo. Do zobaczenia. - powiedział i rozłączył się.
Odłożyłem telefon na miejscu, analizując każde wychrypiane przez niego słowo. Czy naprawdę mógł się tak źle poczuć, w tak krótkim czasie? Pozostawało mi jedynie czekać, do następnego dnia by przekonać się o tym w szkole, ale jeśli go nie będzie... Zdałem sobie sprawę, jak bardzo ważny jest dla mnie Gerard. Bez niego to wszystko nie miało by sensu. Po co bym nadal tu jeszcze sterczał, gdybym go nie miał? Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy zacząłem sobie wyobrażać, to co by mnie czekało bez czerwonowłosego. Odgoniłem od siebie złe myśli i zacząłem pakowanie się do szkoły. Oby jutro tam był, oby czekał...

3 komentarze:

  1. O,O To było takie dziwneeee ;] Tak nagle zachorował? X__________X Może to jaka epidemia jest?? Żeby szybciutko to się wyjaśniło. Jejku jeszcze ten piątek 13-tego... *,* Jestem przesądna ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam całość w 2 godziny *.* Dziewczyno świetnie piszesz :D Czekam na następną notkę :D A ten piątek 13-tego jakoś złowrogo brzmi...boję się go O.o Zapraszam do mnie :D http://love-hurts-but-lies-kill.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. coś kręci...zobaczymy dalej :)
    lecę do następnego ;D

    OdpowiedzUsuń