niedziela, 17 czerwca 2012

14. Dziękuje za prezent...


Nie było go... ani przed moim domem, ani w szkole. Nigdzie nie spotkałem mojego słońca, mojej tarczy przed samotnością, jego dłoni wciąż blisko mojej, jego ust, które wprawiały mnie w gorączkę...
- Jak się czujesz? - usłyszałem, za plecami.
Odwróciłem się, natrafiając wzrokiem na natrętną blondynkę.
- Dobrze, Nansy... - odpowiedziałem chłodno i sarkastycznie.
- Ile razy mam cię przepraszać za tamtą imprezę? Przecież byłam kompletnie pijana! - powiedziała, nadymając usta. - Ledwo trzymałam się na nogach!
Westchnąłem głęboko, po czym wzruszyłem obojętnie ramionami.
- A gdzie Way? - spytała, ruszając ze mną do sali od religii, przedmiotu który bił na głowę wszystkie inne, swoją głupotą.
Być może było to tylko moje zdanie, zatwardziałego ateisty, który po prostu wolał uniknąć siedzenia w szkole dłużej z powodu etyki.
- Źle się dziś czuje. - wyjaśniłem, nie darząc jej nawet spojrzeniem.
Dzień minął, jak się tego spodziewałem, wolno. Czas działał na moją niekorzyść, płynąc leniwie i ciągnąc się niemiłosiernie. Brak Gerarda doprowadzał mnie do szaleństwa i miałem gdzieś to, że nie jest to normalne. Ja... kochałem go.
W końcu opuściłem budynek szkoły i skierowałem się w dobrze znaną uliczkę. Kilka minut później, zza domów wyłonił się ten należący do czerwonowłosego. Podszedłem do drzwi i zapukałem w nie. Po chwili otworzył mi wysoki blondyn.
- Cześć. - powiedziałem, czując się dziwnie na progu.
Zwykle wchodziłem do środka za gospodarzem, jednak teraz wolałem zachować się najuprzejmiej jak potrafiłem, żeby zrobić dobre wrażenie na bracie Gerarda.
- Hej Frank! - powiedział, wyraźnie ucieszony moją wizytą. - Wchodź, wchodź...
Wsunął się trochę głębiej i obrócił tak, żebym mógł go minąć. Wykonał śmieszny ruch ręką, jakby naśladując lokaja w jakiejś rezydencji.
- Dzięki... - zacząłem. - Jak Gerard?
W twarzy Mikey'a coś drgnęło. Jego krzywy uśmiech zniknął i zastąpiło go zatroskanie.
- Już lepiej, ale to trochę dziwne, że tak nagle się źle poczuł.- powiedział.
- Też tak sądzę. - mruknąłem, przechodząc do salonu. - Gdzie jest?
- U siebie. Chcesz się może czegoś napić?
- Nie, dzięki. Poradzę sobie. - rzuciłem szybko, wchodząc na schody.
Zapukałem cicho w drzwi do pokoju Gerarda. Po usłyszeniu krótkiego „proszę”, wszedłem do środka. Chłopak siedział przy biurku z ołówkiem w ręku. Jego twarz była dziwnie blada, jednak rozświetlał ją szczery uśmiech.
- No wreszcie. Już myślałem, że Mikey się do mnie dobierze. - powiedział.
- A co się stało? Chciał wlać w ciebie rosołek? - zażartowałem, z ulgą widząc, że humor mu dopisuje.
- Coś w tym stylu.
Podniósł dłoń do ust, by stłumić kaszlnięcie. Niepewnie usiadłem na jego łóżku, z strapieniem patrząc mu w oczy. Odłożył ołówek i zwrócił twarz w moją stronę.
- Oj nie rób takiej miny. Jeszcze nie umieram... - powiedział, zaniepokojony.
- Ehh... ten piątek trzynastego. - mruknąłem i rozłożyłem się na jego pościeli, jak na własnej.
Usłyszałem dźwięczny śmiech. Po chwili łóżko skrzypnęło pod ciężarem drugiego ciała. Gerard siedząc obok, mimo wszystko starał się ograniczyć kontakt między nami i nie dotykać nawet mojej dłoni. Widząc to podniosłem się, tak by nasze twarze były na tej samej wysokości... a przynajmniej na podobnej, bo czerwonowłosy był ode mnie wyższy prawie o pół głowy. Sięgnąłem dłonią do jego warg i delikatnie przejechałem po nich wskazującym palcem.
- Nawet gdybyś miał umrzeć, poszedł bym za tobą... - szepnąłem, muskając ustami jego policzek.
Podniosłem ponownie wzrok i dostrzegłem zaskoczenie na jego twarzy.
- Czemu? - spytał, marszcząc delikatnie brwi.
- Bo... - zacząłem. - Bo cię kocham.
Złotooki odsłonił zęby w uroczym uśmiechu.
- Nawet gdybym umarł, nie pozwolił bym by cię to spotkało, bo też cię kocham. - szepnął, nachylając się nade mną.
Nasze usta złączyły się. Czułem jak wszelkie obawy ulatują z mojego ciała. Chciałem móc po prostu, być blisko niego. A to co powiedział o swojej śmierci... Przecież, gdyby umarł, moje życie nie miało by już najmniejszego sensu, a on chciałby mnie skazać na pustą egzystencję.
Oparłem dłoń o jego tors, czując pod palcami szybkie bicie serca. Moje własne biło w tym samym rytmie, jakby były połączone i pompowały tą samą krew. Po chwili chłopak odsunął się ode mnie, z wyraźnym przygnębieniem.
- Cokolwiek to jest, nie chcę cię zarazić. - powiedział.
- Cokolwiek to jest... - powtórzyłem. - Mogę chorować na to, razem z tobą.
Gerard wstał z łóżka i usiadł z powrotem przy biurku.
- Ja chyba coś powiedziałem! - podniosłem lekko głos, również wstając.
- Nie zauważyłem. A tak swoją drogą, wziąłeś mi lekcje? - spytał, zmieniając temat.
Wydałem z siebie cichy pomruk i zszedłem na dół po plecak, który tam wcześniej zostawiłem.
Gdyby nie to, że Gerard co jakiś czas kasłał, przyprawiając mnie tym o gęsią skórkę, odniósł bym wrażenie, że nic mu nie jest. Śmiał się, rozmawiał ze mną, a nawet rzucał we mnie książką, gdy twierdziłem, że jest strasznym kujonem. Za oknem słońce zachodziło za widnokrąg, a ja dalej siedziałem na podłodze w jego pokoju, szczerząc się mówiąc, mówiąc i mówiąc, jak katarynka. Gdy księżyc wisiał już nisko na niebie, wyszedłem, pożegnany bardzo uprzejmie przez Mikey'a. Wiatr owiewał moją twarz, niosąc ze sobą zapach wiosny. Kwiecień robił się coraz cieplejszy. Gdy dotarłem do domu, mój telefon oznajmił odebranie wiadomości. Przeczytałem ją czerwieniąc się coraz bardziej. Wysłał ją przed chwilą Gerard, jednak z co najmniej pięciodniowym opóźnieniem.
„Tak w ogóle to zapomniałem Ci powiedzieć, że 9 miałem urodziny, a konkretnie to dzień przed przyjazdem Mikey'ego. Dziękuję za prezent, który mi dzisiaj zrobiłeś przychodząc. Pamiętaj, że Cię kocham
xoxo g”
Zakłopotany położyłem się spać, zastanawiając się czemu nie powiedział mi o swoich urodzinach.

środa, 13 czerwca 2012

13. Piątek trzynastego...


Las był niesamowicie gęsty. Każdy mój krok, wiązał się z kolejnym potknięciem o korzeń czy krzew. Nachodzące na siebie liście tworzyły nade mną ciemnozieloną kopułę, przez którą nie przenikał choćby najmniejszy promień słońca. Nieważne było ile czasu przedzierałem się przez ten gąszcz wciąż, jakby kręciłem się w kółko, po tym labiryncie nie znającego dnia czy nocy. Co i raz napotykałem dziwne przeszkody w postaci powalonych pni czy dzikich zwierząt, które omijałem szerokim łukiem, stąpając ostrożnie po wysuszonej ziemi. Biegłem bez postoju, mimo głodu i pragnienia. Cisza tego miejsca, przyprawiała mnie o migrenę. Nie dochodziły do mnie nawet odległe śpiewy ptaków. Wciąż biegłem i wciąż wpadałem na liczne konary, zamykające mnie w swojej olbrzymiej pułapce. Nieraz zdawało mi się że coś, lub ktoś mnie obserwuje. Być może były to tylko urojenia, tak samo jak wrażenie że ktoś mnie uparcie goni. Ten bieg był ucieczką, lecz jeszcze nie wiedziałem przed czym. Niemal czułem czyjś oddech na karku, gdy omijałem kolejną przeszkodę lasu. Gdy tak pokonywałem ten bezgraniczny dystans, poczułem jak coś łapie mnie za ramię, coś ciepłego, niemal gorącego...
- Puszczaj! - krzyknąłem.
Otworzyłem oczy, unosząc się gwałtownie na szpitalnym łóżku. W poniszczeniu było bardzo jasno. Wszystko było pogrążone w bieli, oprócz czerwieni włosów Gerarda, który odskoczył ode mnie gwałtownie.
- Frank... - szepnął.
Patrzył na mnie, jakby myślał, że krzyknąłem do niego.
- Przepraszam ja.... miałem dziwny sen. - wyjaśniłem nie dając dojść mu do słowa.
Chłopak spojrzał na mnie z czułością, oraz dziwną ulgą i przysiadł z powrotem na białym posłaniu, tuż obok mnie.
- Wiem, dlatego próbowałem cię obudzić. - powiedział.
Po chwili do pomieszczenia weszła pielęgniarka, zaalarmowana moim krzykiem. Szybko rozejrzała się, po czym podeszła do mnie.
- Wszystko w porządku? - spytała.
- Tak. Po prostu miałem zły sen. - wytłumaczyłem pośpiesznie.
Gerard obdarzył mnie szczerym, delikatnym uśmiechem.
- Uf... w porządku. - rzuciła, po czym sprawdziła czy wszystko jest na swoim miejscu.
Zawiesiła na dłużej krytyczny wzrok jedynie na czerwonowłosym, który wyszczerzył się do niej przymilnie. Kobieta pokręciła głową odwzajemniając uśmiech, po czym wyszła, zostawiając nas znów samych.
- Ile spałem? - zapytałem, przysuwając się bliżej mojego rozmówcy.
- Wystarczająco, nawet jak dla niedźwiedzia. - odpowiedział, spoglądając na zegar, wiszący na ścianie.
Podążyłem za jego wzrokiem, niepewien co zobaczę. Według tego co dostrzegłem była trzecia.
- W nocy? - jęknąłem, wyglądając przez okno na ciemne wciąż niebo i wiszący na nim księżyc.
- Jak tak dalej pójdzie, całkiem ci się przestawi wewnętrzny zegar. I mi też. - westchnął, ziewając przeciągle.
Rozejrzałem się za kalendarzem, jednak nigdzie żadnego nie dostrzegłem.
- Który dzisiaj? - spytałem przeciągając się i prostując zbolałe kości.
Chłopak uśmiechnął się krzywo, po czym odpowiedział z udawaną zgrozą w głosie.
- Piątek trzynastego...
- Ten niby przesądny?
W odpowiedzi pokiwał powoli głową. Sięgnąłem za plecy po poduszkę i rzuciłem nią w jego poważną twarz. Roześmialiśmy się oboje. Jego ciepły śmiech niósł ukojenie dla moich skołatanych myśli.
- To kiedy mnie wypisują? - pytałem dalej.
- Pechowo dzisiaj. - westchnął.
- Pechowo? - powtórzyłem speszony.
Ponownie pokiwał głową, odkładając moją poduszkę na miejsce.
- A to niby czemu? - drążyłem.
- Ponieważ nie będę mógł się śmiać z tego jak chrapiesz u ciebie w domu. - odparł z sarkazmem.
Uśmiechnąłem się gorzko, słysząc jego słowa.
- Ja nie chrapię! - rzuciłem.
- Owszem, chrapiesz. - przekomarzał się ze mną.
- Chyba wiem lepiej!
- Niby jakim cudem, skoro wtedy śpisz?
Nasza udawana kłótnia i śmiechy sprawiły, że jakiś czas później ponownie pojawiła się ta sama pielęgniarka, jednak tylko po to by nas uciszyć. Mimo wszystko, wciąż szczerzyliśmy się jak jakieś pięciolatki bawiące się w piaskownicy. Nawet nie próbowałem zasnąć. Jedyne co przeszkadzało nam w dowcipach była moja czkawka, wywołana aż zbyt częstymi atakami rozbawienia i kobieta uspokajająca nas co jakiś czas. Jak mówił Gerard, tego samego dnia, wczesnym rankiem wypuszczono mnie do domu. Po umówieniu się na wizytę kontrolną opuściłem szpital, mrugając do dobrze już znanej pielęgniarki. Gdy tylko minąłem próg, wziąłem głęboki wdech.
- Czuje się jakby wypuścili mnie z więzienia po pięciu latach. - westchnąłem.
Samochód Jack'a stał zaparkowany przy krawężniku. Zaskoczył mnie ten widok, więc zatrzymałem się kilka kroków od niego.
- Nie jestem twoją matką, żeby zajmować się tobą całą dobę... - zaczął Gerard. - ...chociaż bardzo bym chciał. Wracam piechotą, ale wpadnę do ciebie po południu.
- Nie możesz jechać z nami? - spytałem.
Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, jak głupio to zabrzmiało, ponieważ opowiadałem czerwonowłosemu o Jack'u w raczej niekorzystnym świetle.
- Ech.... Niech ci będzie. Jeśli nie pojawisz się do czwartej zgłaszam twoje zaginięcie na policję. - zagroziłem.
- Jak chcesz. Ale pamiętaj, że mam teraz w domu dodatkową gębę do wykarmienia, która i tak narzeka na to, że wciąż cię pilnuję. - powiedział, odchodząc chodnikiem.
Pomachałem mu krótko, kierując się do auta. Wsiadłem do srebrnego Daewoo z mieszanymi uczuciami.
- Cześć. - powiedział mężczyzna, siedzący na miejscu kierowcy.
Nawet nie zerknąłem w jego kierunku. Po prostu burknąłem coś w odpowiedzi, zapinając pas.
- Żebyś wiedział jak twoja matka się o ciebie martwiła. - zaczął. - Przez ciebie mieliśmy mnóstwo kłopotów! W ogóle skąd w domu były te leki? - powiedział, podnosząc głos.
Odczekałem kilka sekund chcąc, aby się wpierw uspokoił. Wyjrzałem przez okno widząc przez nie, oddalający się budynek szpitala. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że to właśnie tu, zmarła Alice.
- Skąd mam wiedzieć? - rzuciłem w końcu, obojętnym tonem.
Całkiem nieźle odgrywałem swoją rolę, przyznałem przed samym sobą. W drodze do domu nie odezwałem się już słowem. Jack też nie był zbytnio rozmowny, więc podróż nie była wcale taka zła jak myślałem. Gdy znalazłem się w salonie Lusi prawie biegiem, wyszła z kuchni i objęła mnie mocno. Poczułem się nieswojo w ramionach matki, jakby była kimś obcym, kimś kogo widzę pierwszy raz w życiu. Ze zdumieniem spostrzegłem w jej oczach łzy, nie wiedząc jednak czy smutku, czy radości.
- Ohh, Frank! Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłam. - wydusiła w końcu mnie puszczając.
Przyjąłem te słowa bez kiwnięcia palca. Po prostu pozwoliłem by jej czułe słowa, spłynęły po mnie jak po szkle. Gdy wyjaśniłem przyczynę mojego znalezienia się w szpitalu, poszedłem do swojego pokoju. Nic się tu właściwie nie zmieniło. Pansy nadal leżała przy łóżku, więc schowałem ją do pokrowca. Położyłem się na pościeli w ubraniu, co chwila zerkając na zegarek. „Gerard, a tylko spróbuj się spóźnić”, myślałem gorączkowo. Czas wciąż płynął, dając o sobie znać przez tykanie zegara naściennego. Jeszcze pół godziny... Jeszcze dwadzieścia minut... Jeszcze kwadrans... Dziesięć minut... Zostało mu tylko pięć minut... 3 sekundy... 2... 1...
- Czas dzwonić na policję. - szepnąłem, zsuwając się z łóżka.
Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Gerarda. W słuchawce rozbrzmiało kilka sygnałów, a po chwili kobiecy głos „ Abonament jest czasowo...” Szybko rozłączyłem się i ponowiłem próbę, jednak z dziwnym zaniepokojeniem. Tym razem po chwili usłyszałem znajomy głos.
- Halo? - Gerard brzmiał jakoś inaczej niż zwykle.
- Policja? Chciałbym zgłosić zaginięcie Gerarda Way'a. - powiedziałem.
- Przepraszam Frank... - usłyszałem. - Nie przyszedłem, bo się źle czuję.
- Jak to? Co ci jest? - dopytywałem przestraszony, słysząc że kaszle.
- Nie wiem. Boli mnie głowa i mam straszny kaszel... - jęknął.
- Tak nagle? To trochę dziwne. - westchnąłem. - Ale chyba nie jest bardzo źle?
- Nie wiem. Też nic nie rozumiem. Porozmawiamy niedługo. Do zobaczenia. - powiedział i rozłączył się.
Odłożyłem telefon na miejscu, analizując każde wychrypiane przez niego słowo. Czy naprawdę mógł się tak źle poczuć, w tak krótkim czasie? Pozostawało mi jedynie czekać, do następnego dnia by przekonać się o tym w szkole, ale jeśli go nie będzie... Zdałem sobie sprawę, jak bardzo ważny jest dla mnie Gerard. Bez niego to wszystko nie miało by sensu. Po co bym nadal tu jeszcze sterczał, gdybym go nie miał? Ciarki przebiegły mi po plecach, gdy zacząłem sobie wyobrażać, to co by mnie czekało bez czerwonowłosego. Odgoniłem od siebie złe myśli i zacząłem pakowanie się do szkoły. Oby jutro tam był, oby czekał...

sobota, 2 czerwca 2012

12. Jeden z wielu cieni...


Czułem się jakby przygniótł mnie słoń, albo jakby potrącił mnie kombajn. Właściwe to skąd te przypuszczenia? Może rzeczywiście wskoczyłem pod jakiś traktor...
Nie pamiętałem nic co było by ważne, dla mojego dziwnie pracującego umysłu. Wyczuwałem, że coś ciepłego trzyma moją dłoń, wyczuwałem też że moje powieki są jak z ołowiu. Zdawało mi się, że jestem zawieszony gdzieś pomiędzy światem życia, a śmierci. Tam, gdzie powinien się znajdować most, lub tunel z światełkiem na jego końcu, tu jednak była tylko ciemność i to dziwne ciepło. Moje ciało sprawiało wrażenie, należącego do kogoś innego. Odczuwałem je, ale jednak nie potrafiłem nim władać. Może lepiej gdyby mnie go pozbawiono, ktoś inny świetnie by sobie z nim poradził. A może ja już nie żyję, ale skąd to ciepło? Chyba nie trafiłem do piekła, wypełnionego ogniem i żarem?
Stopniowo otępienie odchodziło, ustępując bólowi głowy. Zawładnęły mną mdłości i pragnienie. Czarna mgła rozrzedziła się, pozwalając mi uchylić zmęczone powieki. Oślepił mnie blask białych lamp, zawieszonych nade mną.
- Frank? - usłyszałem zmęczony głos.
Zmrużyłem oczy, pozwalając by wszystko zaczęło stopniowo przybierać konkretny kształt. Z początku widziałem tylko biały sufit i lampy, jednak po chwili dołączył do niego wentylator, ściany i czerwone włosy.
- Jestem w niebie? - wychrypiałem, dostrzegając Gerarda u swojego boku.
To on trzymał moją dłoń w swoich i przyglądał mi się badawczo z oczami spuchniętymi od płaczu.
- Naoglądałeś się za dużo romansideł... - westchnął z wyraźną ulgą. - Jak się czujesz?
Rozejrzałem się. Znajdowaliśmy się w białym pokoju, który w rzeczywistości był salą szpitalną. Leżało tu jeszcze jedno łóżko, jednak nikt go nie zajmował. Gdy dostrzegłem powbijane w moje dłonie igły, od razu poczułem chęć zwymiotowania. Czerwonowłosy powędrował za moim wzrokiem i wzdrygnął się. Poruszyłem palcami dłoni i pewien, że nie będzie mnie boleć sięgnąłem nią do policzka chłopaka. Uśmiechnąłem się delikatnie, zbyt zmęczony by odpowiedzieć.
- Czemu to zrobiłeś? - spytał, wbijając we mnie wzrok.
Zamarłem, próbując przypomnieć sobie to co zrobiłem. Nie było to trudne, wszystko wleciało mi do głowy i pogorszyło jedynie moje samopoczucie. Miarowe pikanie jakiegoś urządzenia, stojącego obok łóżka przyśpieszyło.
- Przepraszam Gerard... ja... nie mogłem się... - poczułem słoną łzę spływającą po moim policzku.
Nie byłem w stanie wykrztusić słowa więcej. Chłopak ponownie ścisnął moją dłoń i pochylił się nad nią tak, że włosy zasłoniły w całości jego twarz.
- Bałem się, że będzie z tobą tak samo jak z Alice... - jęknął.
Byłem pewien, że płacze. Nie potrafiłem zdobyć się na odpowiedź. Czułem się jakby te słowa wbiły się we mnie niczym nóż, jednak to ja byłem winowajcą, bo to ja zraniłem go bardziej.
- Przepraszam... - szepnąłem.
Położyłem wolną dłoń, do której przypięta była jakaś przeźroczysta rurka, na jego głowie. Spróbowałem się unieść, jednak marnie mi to wychodziło. W końcu, po wielu nieudanych próbach, przysiadłem pochylając się nad nim.
- Wybacz mi... - mruknąłem.
Musnąłem ustami, czubek jego głowy. Żadne słowa nie potrafiły wyrazić tego co czułem.
- Nie winię cię, po prostu... jest mi przykro. - odpowiedział.
Objąłem go, czując się słabo i co gorsza, podle.
- Co z moją matką i lekarzami? - zapytałem kilka minut później, chcą zmienić temat.
Chłopak podniósł się i otarł twarz.
- Jest na dole, a lekarze myślą, że próbowałeś popełnić samobójstwo. - powiedział jednym tchem.
- Co? - wydusiłem.
- Wiesz Frank... słuch też się leczy. - odparł z sarkazmem.
- Haha, strasznie zabawne. Co im powiedziałeś?
Odnosiłem wrażenie, że idę po schodach w których brakuje coraz większej ilości stopni.
- Że najwidoczniej pomyliłeś leki. Resztę musisz wyjaśnić sam.
- Dzięki. - powiedziałem całkiem szczerze.
Przerwało nam skrzypienie otwieranych drzwi. Gerard odsunął się raptownie ode mnie, spoglądając w tamtą stronę. Do pomieszczenia wszedł niski mężczyzna z piwnym brzuszkiem i szpakowatymi, ciemnymi włosami.
- Dzień dobry panie Iero. - powiedział basem.
- Dzień dobry. - odpowiedziałem cicho.
- Jak się pan czuje? - zaczął.
Zadął mi kilka rutynowych pytań, po czym przeszedł do sedna.
- Wiem, że może wydać się to pytanie dla pana niegrzeczne, ale czy uszczerbek na zdrowiu, wywołany nadużyciem leków był spowodowany przez pana umyślnie? - spytał wwiercając we mnie swoje natrętne spojrzenie, zza grubych okularów.
- Słucham?
- Spytam w prost. Czy próbował pan popełnić samobójstwo?
Ponownie zachciało mi się wymiotować. Gerard spojrzał na mnie z współczuciem, mrugając porozumiewawczo.
- Nie! - zaprzeczyłem udając oburzonego.
- To co się stało? - spytał.
Przypomniałem sobie błyskawicznie, co powiedział mi kilka minut temu Gerard, gdy mężczyzna nam przerwał.
- Źle się czułem, bolała mnie głowa, więc wyjąłem z szafki pierwsze lepsze opakowanie leków i wziąłem kilka pastylek.
- Kilka?
- Nic to nie dawało, więc wziąłem jeszcze... - dodałem.
Na moment zapadła głucha cisza i niemal słyszałem jak trybiki w głowie lekarza pracują, starając się podważyć moją odpowiedź.
- Czemu wziął pan akurat te leki? - spytał, akcentując przedostatnie słowo.
- Kręciło mi się w głowie i nawet nie próbowałem odczytać tego co było napisane na opakowaniu. Nie jestem farmaceutą, więc sama nazwa i tak by mnie nie powstrzymała. - wyjaśniłem wymijająco.
Mężczyzna wwiercił we mnie wzrok i przez chwilę zastanawiał się nad czymś. Gdy niezręczna cisza, przerywana jedynie pikaniem, przyprawiła mnie o prawdziwy ból głowy, przerwałem ją.
- Ja naprawdę nie chciałem nic sobie zrobić, jest przecież tyle osób które bym zranił. - teatralnie spojrzałem na Gerarda.
W zasadzie była to prawda, nie mógł bym go zostawić, nie po tym co już między nami zaszło. Mimo wszystkich cierpień, mimo tylu kłamstw, braku szczęścia i tego czego do tej pory nie miałem, kochałem swoje życie, bo on dał mi to wszystko czego zawsze pragnąłem. Poświęcił mi swój czas, uwagę i miłość, a tylko za tym podążałem każdego dnia... Tak mało, a tak trudno to zdobyć.
- Rozumiem. - westchnął lekarz. - Niech pan odpoczywa, dobrze to panu zrobi. - posłał mi uważne spojrzenie i wyszedł bez zbędnego słowa.
Przeniosłem wzrok na złote oczy. Czerwonowłosy z powrotem przysunął się do mnie.
- Chcę już wrócić do domu... - szepnąłem zarzucając mu dłonie na szyję.
- No co ty? Jesteś tu dopiero od wczoraj. - powiedział obejmując mnie w pasie.
Najgorsze minęło, a przynajmniej na razie, więc zaczęły mnie nawiedzać inne czarne myśli.
- A co z moją pracą i szkołą?
- Nie przejmuj się tym teraz. Jak powiedział ten grubasek „niech pan odpoczywa”. - powiedział doskonale naśladując głos lekarza.
Zsunął delikatnie moje dłonie ze swojego karku i wstał.
- A ty dokąd? - spytałem oburzony.
- Nie pusz się tak. Nie mogę tu przecież siedzieć całą dobę bez kawy.
Obrzuciłem go spojrzeniem dziecka, któremu zabrano zabawkę i ostrożnie położyłem się z powrotem na białej poduszce. Wycieńczony wszystkim co się właśnie wydarzyło, zamknąłem oczy. Poczułem usta na swoim policzku, a chwilę później usłyszałem oddalające się kroki Gerarda, wybijające rytm bicia mojego serca i pikania aparatury. Był tym powodem dla którego nie powinienem brać tych leków, a jednak... Miałem za słabą wolę. Byłem uzależniony? Z pewnością, ale jeszcze nie wiedziałem w jakim stopniu. To był jeden z wielu cieni, które podążały za mną, ale Gerard, który był moim prywatnym słońcem, gdy był blisko odganiał je wszystkie...