wtorek, 17 stycznia 2012

1. Masz talent...

Bez pośpiechu przemierzałem ciche ulice miasta Pawntucket, kierując się do szkoły. Wszystko w tym miejscu wydawało się boleśnie obce. Tęskniłem za domem, przyjaciółmi i Stacy. Byliśmy parą od dwóch tygodni, a już musieliśmy się rozstać. Nienawidziłem swojej matki i jej chłopaka za to, że zmusili mnie do przeprowadzki. Cały dzień był przeze mnie z góry skazany na porażkę. Nawet poranek był tragedią. Jack obudził się gdy schodziłem po schodach więc wina skrócenia jego drogocennego snu spadła od razu na mnie. Moja matka, Lusi ani go nie popierała, ani też mnie nie broniła przed krzykiem tego napakowanego debila. Nie mam pojęcia jakim cudem zgodziła się żeby u nas zamieszkał, ale teraz próba wywalenia go groziła siniakami i kto wie czym jeszcze. Nie opłacało się brać tabletek na uspokojenie tak wcześnie bo w nowej szkole zachowywał bym się pewnie jak naćpany, a nie przyjść pierwszego dnia nie wypadało. Uzależnienie jednak sprawiło, że wziąłem kilka tabletek ze sobą. Gdy mijałem kolejne puste uliczki przypomniałem sobie z jaką radością biegłem do starej szkoły. W niej znajome twarze, łatwowierni nauczyciele i Stacy. Już niedługo mieliśmy się ze sobą przespać, ale w jednej chwili wszystko jakby się zawaliło na moją głowę.
- Przeprowadzamy się. - głos matki cały czas brzęczał mi w głowie, jak jakiś natrętny komar. Pewnie zmieniliśmy naszą przyjemną okolicę na tę zasraną dziurę dla pieniędzy. Tam już pewnie żaden frajer nie chciał się z nią bzykać za kasę. To że była dziwką wiedziałem chyba od zawsze, a świadomość, że nigdy mogę się nie dowiedzieć kim jest mój prawdziwy ojciec już nie napawała mnie taką złością jak kiedyś. I tak pewnie był to jakiś nadziany idiota. Wreszcie zobaczyłem spory, biały budynek obok którego znajdowało się boisko do piłki wokół którego biegła bieżnia. Spojrzałem na niego nie kryjąc odrazy. Przyśpieszyłem mając nadzieję na nie spóźnienie się. Ominąłem grupkę palaczy, po czym przekroczyłem próg szklanych drzwi. Od razu znienawidziłem to miejsce. Znalazłem się w dość długim. Białym korytarzu. Wzdłuż ścian ustawione były czarne szafki. Podłoga była podobna do zwykłego, ulicznego chodnika. Skierowałem się przed siebie mijając grupki nastolatków rzucających na mnie krótkie, zaciekawione spojrzenia. Doszedłem do zakrętu który po kilku metrach kończył się schodami. Wszedłem na nie z nadzieją na szybkie odnalezienie właściwej sali. Według planu, który dostałem pierwsza była chemia z której byłem całkiem dobry. Całość budynku była prostokątem. Po lewej stronie drzwi były jeszcze jedne schody prowadzące na drugie piętro gdzie, jak zostałem poinformowany, była sala gimnastyczna. Wzdłuż okien ustawione były długie, ciemnobrązowe, drewniane ławki. Tu także ściany były białe, a podłoga miała taki sam kolor jak szafki na parterze. Monotonia tego miejsca zdawała się razić w oczy. W kątach korytarzy i na ławkach stali, bądź siedzieli uczniowie ubrani w szare, lub pastelowe barwy. Nigdzie nie dostrzegłem ani cienia kreatywności, czy oryginalności. Chciałem móc stamtąd wybiec, wziąć paczkę tabletek i zapomnieć o tym koszmarnym miejscu. Zmusiłem się by iść dalej. Czułem się jak clown, ponieważ miałem na sobie lekki makijaż, czarną koszulkę i czerwone rurki. Ewidentnie nie pasowałem do tego miejsca. Mijając kolejne pary drewnianych drzwi z wywieszonymi tabliczkami informującymi o numerze pracowni, coraz bardziej chciałem stamtąd uciec. Ten jeden dzień, jeden dzień, powtarzałem w myślach. Nie zamierzałem jutro się tu pojawiać, ani w najbliższym czasie. Po chwili budynek wypełnił irytujący, głośny dźwięk dzwonka. A jednak się spóźnię. Wszyscy ruszyli do swoich klas co spowodowało małe zamieszanie. Tylko ja jeden nie wiedziałem w którą stronę mam się skierować. Ruszyłem przed siebie, aż w końcu zauważyłem wejście do sali numer 16. To tu, pomyślałem i skierowałem się w jej stronę. Na zewnątrz nikogo nie było, co oznaczało że wszyscy są już w środku. Pośpiesznie zapukałem w drzwi i po usłyszeniu stłumionego „proszę”, wszedłem do środka. Sala wyglądała dokładnie tak jak ją sobie wyobrażałem. Białe ściany, czarna podłoga, proste dwuosobowe ławki. Przy oknie stało spore biurko na którym znajdował się srebrny komputer. Leżały tam też różne przybory i sterta równo poukładanych papierów. Tablica wisiała na prawej ścianie od wejścia, była już częściowo zapisana kilkoma przykładami. Zdążyłem jeszcze zauważyć czarno-białe plakatu wiszące na ścianach, pełne najróżniejszych wzorów chemicznych.
- Dzień dobry – powiedziałem cicho, co było jednak wyraźnie słyszalne w całe pracowni, ponieważ po moim wejściu zapadła cisza. Wszyscy wlepiali we mnie zaciekawione spojrzenia.
- Dzień dobry. - odpowiedziała bardzo chuda blondynka, stojąca przy tablicy. Na oko miała jakieś czterdzieści parę lat. Była dość niska, zresztą tak samo jak ja. Odniosłem wrażenie, że za długo siedziała w solarium. Ubrana była w szare, szerokie dżinsy, białą koszulę i granatowy szal, który dodawał jej babcinego wyglądu.
- Przepraszam za spóźnienie. - dodałem.
- Mam nadzieje że to pierwszy i ostatni raz. - odparła sarkastycznie. - Nazywam się Welma Hopkins. Moi drodzy... - dodała pod adresem reszty uczniów. - To wasz nowy kolega, Frank Iero. - Niektórzy zaczęli szeptać między sobą, ale nauczycielka uciszyła ich morderczym spojrzeniem ciemnych oczu. W pierwszych ławkach siedziało kilku kujonów, za nimi napakowani „przystojniacy” z wymalowanymi laluniami, a reszta z tyłu. Tak jak i na korytarzu wszystko było tu szare i ponure. Nie przyglądałem się obcym twarzom, ponieważ nie przyszedłem tu w celach towarzyskich.
- Możesz zająć jakieś wolne miejsce. - powiedziała pani Hopkins i wróciła do swojego wykładu, który najwyraźniej jej przerwałem. 
Przez chwilę rozglądałem się za pustym krzesłem po czym skierowałem się na tyły pracowni. Gdy spojrzałem w kąt klasy moje oczy jakby oślepiła ostra czerwień. W ostatniej ławce przy oknie na tle szaro-białego otoczenia jakby promieniowały czerwone, potargane włosy. Podszedłem do ich właściciela, który okazał się bladym chłopakiem o nieobecnym spojrzeniu, złotych oczu. Zdawało się że wessał wszystkie kolory tego miasta. Ubrany był w jasno niebieską koszulkę z napisem „Live fast, die young”, czerne rurki i również czarne bez palcówki. Wpatrzony był w coś za oknem, czego jednak ja nie mogłem dostrzec. Miejsce obok niego było wolne więc po cichu zająłem je mrucząc krótkie:
- Hej... - chłopak nie odpowiedział, dalej spoglądając na szare ulice na zewnątrz, tylko prawie niezauważalnie kiwnął głową. Po rozpakowaniu się zacząłem mazać w zeszycie. Zastanawiałem się skąd pomysł na taki kolor włosów. Tak na prawdę nie interesowało mnie tylko to. Wydawał się być wyciągnięty z kolorowej bajki dla dzieci. Nie pasował tu, tak samo jak ja. Czułem że coś nas łączy i nie było to wcale zamiłowanie do kolorowych ubrań.
- Jak się nazywasz? - spytałem cicho po jakimś czasie. Starałem się mówić to obojętnym głosem, ale od chwili w której usiadłem obok niego, chciałem wiedzieć o nim dużo więcej niż tylko jak się nazywa. Spojrzał na mnie bez zainteresowania. Odniosłem wrażenie że prześwietla mnie wzrokiem. 
- Gerard – mruknął. Miał poważny, ale mimo wszystko uprzejmy głos. Przez głowę przebiegła mi myśl, że penie świetnie śpiewa. - Way. - dodał, wyrywając mnie z rozmyślań.
Kiwnąłem głową w odpowiedzi. Jeszcze chwilę wpatrywał się we mnie po czym wrócił do wyglądania za okno. Chemia minęła całkiem szybko. Zresztą lekcji nie było tak miło. Jakby na złość dostałem jedynkę z matmy, a nawet usprawiedliwianie się nagłą zmianą szkoły u nauczycielki nie miało sensy. Matematyczka była bowiem uparta i bezwzględna. Zdziwiło mnie że Gerard właściwie z nikim nie przebywał, anie nie rozmawiał. Reszta uczniów nie zwracała na niego uwagi, chyba że przechodził tuż obok nich. Wtedy obrzucali go nieufnymi, a nawet lekko przestraszonymi spojrzeniami. Cały czas szkicował coś w zeszycie. Siedząc na przerwie, na twardej ławce wpatrywałem się to w czubki w butów, to na czerwonowłosego chłopaka. Po chwili spostrzegłem podchodzącą do niego drobną dziewczynę. Usiadła obok niego na ziemi i zerknęła na brudnopis leżący na jego kolanach. Miała długie kruczo czarne włosy z grzywką zasłaniającą jedno oko, również była blada. Na sobie miała przydużą, czarno-białą bluzę futbolową, szare rurki i martensy. Delikatnie się uśmiechała komentując jakiś rysunek Gerarda.
- Hej! - usłyszałem nagle obok. Głos wyrwał mnie z rozmyślań tak nagle, że mało co nie krzyknąłem.
- Hej... - odpowiedziałem cicho spoglądając na właścicielkę piskliwego powitania. Była to średniego wzrostu blondynka. Na nosie i policzka miała kilka piegów.
- Jestem Nancy Chesterfield – przedstawiła się siadając obok, nie pytana o pozwolenie. Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech. Przez moją głowę przebiegła myśl że wygląda trochę jak sklepowy manekin.
- A ja Frank. - odpowiedziałem bez przekonania.
- Wiem. Chodzę z tobą do klasy – powiedziała szybko.
- Aha... - mruknąłem nie wiedząc co w tej sytuacji mogę dodać.
- Czemu tak się gapisz na Way'a? - spytała szczerząc przesadnie białe zęby.
- Nie gapię się na niego – zaprzeczyłem bez zastanowienia. Od razu zrozumiałem że chodzi o czerwonowłosego. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jednak było to kłamstwo.
- Jak chcesz – Dziewczyna zaczęła mnie irytować tym swoim szczebiotem.
- Czemu nie ma przyjaciół? - spytałem wykorzystując ją jako informatora.
- Ma jedną przyjaciółkę, nazywa się Alice Canavan. - odpowiedziała wskazując ruchem głowy czarnowłosą dziewczynę siedzącą obok Gerarda. - Znają się od gimnazjum, reszta się go... boi. - dodała, a przesadny banan zniknął z jej twarzy, gdy wymawiała ostatnie słowo.
- Czemu? - spytałem, ale mój głos zagłuszył dzwonek.
- Musimy iść – powiedziała wstając – Chodź. - Wykorzystałem ją także jako przewodnika. Od razu trafiłem do drzwi z tabliczką z numerem 13. Była to pracownia muzyczno - plastyczna. Były to moje ulubione przedmioty. Gdy tylko przekroczyłem jej próg zamurowało mnie.
- Coś się stało? - spytał nauczyciel. Był to może trzydziestoletni, wysoki brunet. Miał przyjazne zielone oczy.
- Jaka ta sala... - nie wiedziałem jak określić to co zobaczyłem. Właściwie nie istniało odpowiednie słowo. Ściany, sufit i podłoga były czarne, ale prawie w całości pokryte najróżniejszymi malowidłami. Po lewej widniał piękny seledynowy smok, a po prawej błękity jednorożec. Obok niego stał Kapitan Ameryka. Przy niewielkiej tablicy na sporym głazie siedziała syrena o lśniących, właściwie białych włosach, a nad tablicą namalowane było typowe, granatowe grafity. Przy smoku rosło drzewo. Obok drzwi zaś unosił się anioł z rozłożonymi, śnieżnobiałymi skrzydłami. Fragment sufitu pokrywały liście bluszczu.
- Fajna, co? - spytał mężczyzna wyrywając mnie z osłupienia. - Dzieło najlepszych uczniów naszej szkoły. - dodał - Tak w ogóle nazywam się Oliver Cross.
- Frank Iero – powiedziałem podając mu dłoń. Rozejrzałem się po sali. Tylko miejsce obok Gerarda było wolne, więc zająłem je bez zastanowienia
- Niesamowite, prawda? - usłyszałem delikatny głos obok siebie. Spojrzałem na czerwonowłosego. Zaskoczony stwierdziłem że się uśmiecha, przyglądając się dziełom.
- Mało powiedziane. - odparłem. Obok seledynowego smoka było spore, puste miejsce. Chwile przyglądałem się mu, co najwyraźniej zauważył, ponieważ powiedział z dumą.
- To miejsce dla mnie. - wciąż delikatnie się uśmiechał.
- Co tam zrobisz? - spytałem z ciekawością.
- Nie wiem – odparł.
- Dobrze rysujesz? - ciągnąłem, lecz po chwili zdałem sobie sprawę jak głupio musiało to zabrzmieć.
- Zależy – usłyszałem.
- Od rysunku? - podsunąłem
- Od oglądającego. - mruknął. - Każdy postrzega piękno inaczej, inaczej je odbiera i traktuje. Nie każdy potrafi je też docenić. - tłumaczył spoglądając na mnie.
- Mógł bym zobaczyć twoje prace? - spytałem z nadzieją.
Jeżeli jego rysunki były tak piękne jak jego głos brzmiący echem w mojej głowie, to naprawdę były warte namalowania ich na ścianie sali. Chłopak patrzył na mnie, jakby oceniał czy jestem tego wart i po chwili wyjął z niebieskiego plecaka czarny brudnopis. Powoli przesunął go w moją stronę. Na pierwszej stronie był duży ozdobny napis „Gerard”. Przerzuciłem kilka pustych stron i spostrzegłem młodego chłopaka siedzącego pod rozłożystą wierzbą. Rysunek był bardzo szczegółowy. Liście drzewa zdawały się poruszać na wietrze jak prawdziwe, a nastolatek ubrany na szaro był jakby wycięty ze zdjęcia. Chwilę patrzyłem na to po czym znów przełożyłem kilka kartek. Zatrzymałem się na klęczącej dziewczynie trzymającej w ręku róże. Jej twarz ukryta był za ciemnymi włosami. Rysunek był czarno biały, tylko płatki kwiatu miały piękny, czerwony kolor. Dalej było jeszcze kilka prac, między innymi mężczyzna na łódce i szara sylwetka na szczycie wieżowca, przypominająca mi samobójcę. Najbardziej jednak zainteresowało mnie dwóch chłopaków trzymających się za ręce i patrzących sobie w oczy. Wpatrywałem się w to zastanawiając się co przekazuje.
- Są niesamowite – powiedziałem.
- Nie musisz mi schlebiać – odpowiedział Gerard.
- Naprawdę, masz talent – dodałem oddając mu zeszyt.
- Dzięki – powiedział uśmiechając się – Do tej pory powiedział mi to jedynie Pan Oliver i Alice. 
Zabrał zeszyt i schował z powrotem do plecaka. Resztę lekcji spędziliśmy w ciszy wysłuchując przyjaznego głosu nauczyciela, mówiącego o intencjach malarzy współczesnych. Ta sala była przeciwieństwem tego co znajdowało się za jej drzwiami. Była przyjemna, kolorowa i zdawało się że żyje własny życiem, całkowicie odciętym od tego miasta. Po usłyszeniu dzwonka powoli wyszedłem z sali. Kierowałem się do domu bez pośpiechu starając się zapoznać z okolicą. Minąłem park, sklep muzyczny, bibliotekę i tuż za starbooksem skręciłem w prawo. Na końcu ulicy dostrzegłem nieduży, beżowy dom. Nikogo na szczęście nie było w środku, więc skierowałem się do kuchni. Nie bywałem tam często, zwykle tylko po to by zabrać z lodówki coś do jedzenia, bo na matkę nie mogłem pod tym względem liczyć. Pomieszczenia wyglądało jak w jakimś starym filmie. Tradycyjne umeblowanie, brązowe ściany i proste krzesła z dopasowanym drewnianym stołem. Otworzyłem białe drzwi lodówki stojącej pod ścianą. W środku znajdowało się mnóstwo kalorycznych drobiazgów, więc zamiast tego sięgnąłem po jabłko leżące w misce na blacie. Potem skierowałem się do swojego pokoju na piętrze. Ściany były pomalowane na czerwono, podłoga była wyłożona białym dywanem dopasowanym do białych mebli. Przepakowałem plecak na następny dzień i z niechęcią odrobiłem zadaną pracę domową, po czym wdrapałem się na piętrowe łóżko, trzymając w dłoni czerwony marker. Zapatrzyłem się w idealnie biały sufit nade mną i z precyzją malarza, nad swoimi oczami na jego powierzchni napisałem ozdobnym pismem „Gerard”. W domu też tak robiłem, a każdy kolor odpowiadał komu innemu. Zdziwiło mnie to że imię Stacy, jakiś czas wcześniej także napisałem czerwonym kolorem. Zrzuciłem marker na dół, niedbająca o to na co spadnie i dalej wpatrywałem się w znajome pismo nade mną. Teraz wydawało mi się że przedstawia Pawntucket. Całkowicie biały i nudny świat, w którym jedyną oryginalną osobą był właśnie Gerard. Z tą myślą, zmęczony całym dniem udałem się w objęcia Morfeusza...

1 komentarz: